Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Ćwierć miliona ludzi uznało, że jest sens moknąć po drodze do lokalu wyborczego w celu wskazania, które mniejsze zło powinno porządzić Krakowem. Na razie przez pięć lat, ale z widokiem na co najmniej ćwierćwiecze i należny wtedy pomnik. Ustępujący włodarz już takowy sobie obstalował – w postaci gigantycznego balonu kołyszącego się nad bulwarem przy obciachowym lunaparku z widokiem na Wawele, Skałki i inne świętości.
Ten z dwóch, ogłoszony zwycięzcą, miał przewagę ledwie pięciu tysięcy głosów. Logiczne, iż winien tego drugiego doprosić na swojego wice, aby dało się uzgodnić interesy całej tej niewielkiej populacji głosujących. To przecież nie kuchnia, gdzie nie da się zmieszać ogórkowej z pomidorową, kiedy dzieci nie mogą się dogadać co do obiadu. Rodzinie można wprawdzie ugotować obydwie, miasta się jednak nie rozszczepi na dwie fajerki, wszyscy i tak giniemy w jednej zupie.
Większość obywatelska zadziałała jednak w myśl hasła, które Maurizio Cattelan opublikował u progu kariery we włoskiej gazecie w trakcie jednej z kampanii wyborczych: „twój głos jest cenny, zachowaj go!”. Pamiętamy tego prowokatora z dwóch zwłaszcza interwencji w naszą przestrzeń symboliczną, poczynionych woskowymi figurami: Jana Pawła II przygniecionego meteorytem i Adolfa Hitlera modlącego się na kolanach w bramie na obszarze warszawskiego getta. Wolę zdecydowanie jego lżejsze pomysły (np. zbiórka na stypendium fikcyjnej fundacji im. Obłomowa dla artysty, który obieca, iż przez rok nie będzie tworzył i wystawiał), ale w tych dniach dałem mu się sprowadzić na ziemię. „Stopy wraz z sercem dźwigają zmęczenie i brzemię życia” – to jego komentarz do muralu przedstawiającego parę steranych stóp widzianych od strony podeszwy. Nieprzypadkowo przypomina się podobnie ujęty od strony stóp Chrystus z „Opłakiwania” Mantegni, bo to element pawilonu Stolicy Apostolskiej na tegorocznym biennale w Wenecji. Mieści się on w więzieniu kobiecym w byłym klasztorze na wyspie Giudecca, a wielkie stopy na fasadzie kaplicy to jedyne, co widać na zewnątrz. Resztę wystawy zatytułowanej „Na własne oczy” trzeba, no właśnie, zobaczyć na własne oczy, odczuć i przemyśleć jednostkowo. Z powodu więziennych obostrzeń goście (oprowadzani w grupach przez osadzone) zostawiają swoje komórki w depozycie.
Wystawa nieobecna na Instagramie – na to może się porwać instytucja, która nadal twierdzi, iż jest nie z tego świata. Takie umocowanie pozwala jej zainterweniować przewrotnie na rzecz zmysłowej doczesności, tego poczciwego cielesnego bycia, które ginie w tle naszych interakcji przez szybkę. Co każdy zobaczył w więzieniu i co zrozumiał z intencji zaproszonych artystów, to może tylko słowami opowiedzieć. To wręcz jego (i jej) powinność wobec nas, którym zabraknie drobnych w kieszeni na lot do Wenecji.
Z powrotem do zmysłów i słowa – to program w sumie wsteczny, bezczelnie niedzisiejszy. Z analogicznym dowcipem Watykan zadziałał w pawilonie na wystawie światowej w Mediolanie dziewięć lat temu. Była ona – o czym donosił niezawodny wasz korespondent – poświęcona jedzeniu. Żarcie, żarcie, wielkie żarcie, kilometry kwadratowe gastrofazy, obłudnie tylko niekiedy opatrzonej kontekstami ekologicznymi i społecznymi. Pawilon papieski nosił hasło „Nie samym chlebem człowiek żyje”, ale w środku opowiadał przez zdjęcia i plansze właśnie o tym, jak ogromna liczba ludzi przeznacza na chleb większość swojego bytowania, o tym, jak rozsądna dystrybucja marnowanych zasobów może uśmierzyć niejeden głód. Do czego potrzeba raczej rewolucji mentalnej, politycznej, ustrojowej, nie zaś wynalazków rolnictwa czwartej, piątej, entej generacji.
O tych wynalazkach sporo myślę w te dni, kiedy znajomi bliźni w ogrodach, w sadach, winnicach walczą z przymrozkami, które w jeden świt mogą pozbawić ich i nas czereśni albo wina. Oprócz sposobów znanych od stuleci niektórzy np. wynajmują helikoptery, by młóciły powietrze nad krzewami, podnosząc znad gruntu to gęste, lodowate. Myślmy o nich, myślmy ciepło, tak ciepło, aż ustąpi ziąb. A sami, cóż, mamy wszystkie potrzebne wynalazki – proste serce, rozum i umiar – byśmy za szybko nie zginęli w zupie. Ogień i tak już pod kociołkiem płonie.
A kto do Wenecji jednak dotrze teraz, w okolicach dnia świętego Marka, niech zamówi tradycyjną potrawę podawaną na jego cześć – risi e bisi, czyli ryż ze świeżym groszkiem (ale nie gotowany jak risotto). Albo w dowolny inny dzień niech się nasyci bigoli (takie grubsze spaghetti) in salsa, czyli „w sosie” – albowiem ten nie ma żadnej specyficznej nazwy, taki jest prosty. Kroimy w cienkie piórka 2 duże cebule, dusimy na bardzo wolnym ogniu i bardzo cierpliwie na kilku łyżkach oliwy, aż prawie się rozpadną (dolewając łyżkę wody, gdyby groziło przypaleniem). Potem dodajemy 15 filecików anchois, podlewamy kieliszkiem białego wina, dusimy co najmniej 10 minut, aż rybki się rozpuszczą. Łączymy na gorąco z kluskami (mogą być zwykłe spaghetti), rozprowadzając odrobiną wody z gotowania. Widuję w turystycznych knajpach, że posypują to natką dla urody – ale to danie w istocie szare, jak większość naszych dni.