Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Jerzy Turowicz zmarł 25 lat temu – nasz pierwszy redaktor naczelny. Mieszkałem długo, jako młody ksiądz, w jego domu. Gdy rano wychodziłem do kościoła, Turowiczowie spali. Myliłby się ten, kto by twierdził, że Jerzy (nie mówię o pani Annie, ta zwykle wstawała wcześniej) spał długo, po prostu nie budził się wcześnie. Długo siedział wieczorem. Najpierw szedł (szli) gdzieś, np. do Piwnicy pod Baranami, na film, wernisaż, koncert czy na jakieś spotkanie, dopiero po powrocie (to już była noc) zasiadał do czytania prasy z różnych krajów (co wówczas było nie lada wyczynem). Nie tylko czytał (w różnych językach), ale starannie wycinał teksty, które mogły okazać się kiedyś przydatne. Robił to zawsze, spokojnie, starannie. Podpisywał, wkładał do teczek. Nie wiem, do której godziny to trwało, ale wiem, że wyjście wieczorem nie oznaczało zwolnienia z tej conocnej czynności. Teczki z wycinkami zalegały wszystkie wolne miejsca. Uporządkowane, podzielone na działy, przywoływane, kiedy były potrzebne. W książkach nie było aż takiego porządku. Zdarzało się, że prosił mnie o pożyczenie jakiejś, dodając, że gdzieś ją ma, ale nie jest w stanie jej odszukać.
Imponował mi wieloma rzeczami, ale szczególnie – szerokością zainteresowań. Robił wrażenie człowieka, który zawsze ma czas na rozmowę. Zauważyłem jednak, że Turowicz „włącza” różne stopnie zainteresowania. Był rozmówcą błyskotliwie uczestniczącym albo niemal milczącym, wtedy jednak był tak uprzejmym słuchaczem, że brano go za zasłuchanego, choć tak naprawdę był wtedy wyłączonym, obecnym-nieobecnym rozmówcą. Najlepiej było poznać tę fazę po przemiłym uśmiechu.
Bywało, że czytaliśmy wspólnie wiersze. Jerzy miał znakomite ucho do poezji. Za jego redaktorstwa „Tygodnik” zamieszczał jej sporo. Miał znakomite wyczucie, które wiersze są warte druku, które są zapowiedzią czy sygnałem talentu, a które nie są. Wieczorami się zdarzało, że siedząc przy lekko pochyłym stole w kuchni ktoś z nas zacytował wiersz, ktoś odpowiedział innym cytatem, potem przynosiliśmy książki z wierszami. I Jerzy czytał. Czytał wspaniale, czasem śmiejąc się, gdy tekst był zabawny (np. niektóre wiersze Gałczyńskiego), czasem poważnie. Takie czytanie nieplanowane ciągnęło się długo w noc.
Irytowali go niektórzy ludzie. Nie mówię tylko o zabierających czas ględziarzach (od nich się dość łatwo uwalniał). Nie wiem, czy ci, którzy go irytowali, nawet o tym wiedzieli. Jerzy był człowiekiem dobrym, więc nie chciał nikogo ranić. A przecież dobrze wiem, że byli ludzie, nawet współpracownicy, których znosił z niejakim trudem. Niech ich imiona pozostaną tajemnicą. Bo, jak sądzę, oni sami nawet się nie domyślali, że mu ciążą. Wręcz przeciwnie.
Uśmiech Kirkora
W Rzymie, Paryżu – tylko w tych miejscach poza Polską go widziałem. Wtedy wzmagała się nieskończenie jego pasja poznawania. Żadne zmęczenie, żadna praca nie była w stanie odstręczyć Jerzego od okazji poznania czegoś, czego jeszcze nie znał. Niezapomniane: po długim wieczorze u Pallotynów w Paryżu, po odczycie Herberta, po spotkaniu z nim, już późnym wieczorem powiedziałem Jerzemu, że idę na jeszcze jedno spotkanie gdzieś, z ciekawym – podobno – aktorem. Jerzy, po długim i miejscami niezbyt spokojnym spotkaniu z Herbertem, wyraził entuzjastyczną gotowość pójścia ze mną. Pojechaliśmy. Siedzieliśmy w rytualnym kręgu. Jakaś uczestniczka wpadła w rodzaj transu, straciła przytomność, muzyka wibrowała. Jerzy poszedł w tany. Wszystko tam było egzotyczne, dziwne. Ale Jerzy czuł się tam świetnie, zachowywał się jak ktoś, kto nie takie rzeczy widział. W każdym razie doskonale wiedział, że tu się nie siedzi.
Wielkość jego widoczna jest w dziele redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”. Nie zadawał redaktorom tematów, a jeśli, to wyjątkowo i rzadko. Nie gasił ludzi, to fakt, jednak – pomijając nawet liczenie się z cenzurą – nie był skłonny do akceptacji na łamach wszystkiego. Może najbardziej przywiązywał wagę do niektórych tekstów, które mogły zdecydować o losie naszego pisma w PRL. Wiedział, w których miejscach musi być niezłomny, w których niezłomność nie ma sensu. „Tygodnik” ponosił koszta niektórych jego zaangażowań, ale i słusznie uczestniczył w jego chwale, kiedy już skończył się reżim komunistyczny.
Czy Jerzy dziś rozpoznałby swój „Tygodnik”? Tak. Uważał, że pismo musi się zmieniać. Nasz „Tygodnik” nadal jest pismem Jerzego Turowicza i tych, którzy przyszli tu po nim.