Mielonka pod sielanką

Uśmiechnięte twarze polityków oraz ich wyciągane na powitanie prawice nie są zwiastunem żadnej trwałej zmiany. To teatr na nasz użytek. Polityczna wojna jest tuż za progiem.

18.11.2019

Czyta się kilka minut

Rozpoczyna się pierwsze posiedzenie Sejmu IX kadencji, Warszawa, 12 listopada 2019 r. / TOMASZ JASTRZĘBOWSKI / REPORTER
Rozpoczyna się pierwsze posiedzenie Sejmu IX kadencji, Warszawa, 12 listopada 2019 r. / TOMASZ JASTRZĘBOWSKI / REPORTER

Na pozór stało się wszystko to, co stać się miało. Premier przedstawił skład nowego rządu, a prezydent ekspresowo go powołał. Nowy rząd jest tak podobny do starego, że można je pomylić. Obóz władzy znów powołał na marszałka Sejmu Elżbietę Witek, a ulga po odejściu Marka Kuchcińskiego jest tak duża, że Witek dostała nawet wsparcie części opozycji. Choć do ostatnich dni PiS próbował przekupić kilku senatorów PO, to plan ów zakończył się fiaskiem. Opozycja stworzyła koalicję przeciwko PiS w Senacie i wybrała swego marszałka – Tomasza Grodzkiego.

Wszystko to, co stać się miało, stanowi jednak niebywale ważną zmianę na scenie politycznej. Nie, żadna kandydatka na współczesną Joannę Szczepkowską wieszczącą koniec PiS się nie objawiła. Aktorów i aktorek niechętnych tej partii jest pod dostatkiem, tyle że nie jest to koniec PiS. Choć przyznać trzeba, że w monopartyjnym systemie władzy powstała wyrwa.

Prezes musiał ochłonąć

Nie ma co roztrząsać w detalach kampanii wyborczej PiS, gigantycznych obietnic i ogromnych nadziei w partii na wynik sięgający nawet 50 proc., co dawałoby komfort dzielenia i rządzenia. Stało się to, co się stało. Po pierwsze, PiS stracił większość w Senacie. Po wtóre, sojusznicze partie Zbigniewa Ziobry i Jarosława Gowina się wzmocniły, a bez nich Kaczyński nie ma większości. Po trzecie, nie udało się wyeliminować ze sceny politycznej PSL. Po czwarte, do Sejmu po raz pierwszy od ponad dekady weszła jeszcze bardziej prawicowa od PiS prawica, czyli Konfederacja. A przecież obsesją Jarosława Kaczyńskiego było pilnowanie prawej flanki, bo tylko dominacja PiS po tej stronie daje szansę na długotrwałe rządy.

Wszystkie te przegrane elementy wygranych wyborów doprowadziły do tego, że centrala PiS na Nowogrodzkiej potrzebowała czasu, by ochłonąć. Pierwsze posiedzenia Sejmu i Senatu odbyły się w najpóźniejszym możliwym terminie: miesiąc po wyborach.

PiS próbował minimalizować straty. Oczywiście, robił to tak, jak umie najlepiej – przez kuglowanie i jatkę. Zaczęło się od kwestionowania wyniku wyborów do Senatu. Sześć kolejnych protestów w tej kwestii zostało widowiskowo wyrzucone do kosza przez Izbę Kontroli Nadzwyczajnej w Sądzie Najwyższym. Tę samą, którą PiS sam stworzył, zaś opozycja uważała za tajną broń, która ma służyć Kaczyńskiemu do fałszowania wyborów. Gdy już było widać, że z protestów nic nie będzie, PiS zaczął kusić senatorów opozycji, by w zamian za stanowiska i przywileje zmienili polityczne barwy. Także ten plan skończył się fiaskiem – obawy senatorów o publiczny lincz były zbyt duże.

Dlatego też, gdy 12 listopada zebrały się obie izby, wszystko było już właściwie jasne: po 4 latach niepodzielnych rządów jednowładztwo Jarosława Kaczyńskiego się skończyło.

Wszystko obliczalnie

Wbrew pozorom negocjacje opozycji w sprawie utworzenia koalicji w Senacie do najłatwiejszych nie należały. Choć Grzegorz Schetyna, Władysław Kosiniak-Kamysz i Włodzimierz Czarzasty jeszcze wiosną tworzyli wspólną koalicję w wyborach europejskich, to rozpad tego związku pogłębił nieufność między nimi.

Ludowcy byli wściekli, bo Schetyna próbował narzucać swoje warunki, w tym obsadę fotela marszałka Senatu. Celowo rozsiewali plotki o swych konszachtach z PiS, by zmiękczyć Platformę. Skończyło się jednak – jak wszystko w ostatnich dniach – absolutnie obliczalnie. Schetyna ustąpił z trzech kolejnych kandydatów: byłego marszałka Bogdana Borusewicza, byłego ministra w kancelarii prezydenta Komorowskiego Sławomira Rybickiego oraz Zygmunta Frankiewicza, wieloletniego prezydenta Gliwic.


CZYTAJ TAKŻE:

 

PAWEŁ BRAVO: Mimo optymistycznej konkluzji, że po 13 października polityka wróciła do polskiego parlamentu, wiele spraw trudnych i ważnych może zostać odłożonych 
na czas po wyborach prezydenckich


Czy Grodzki stanie się jedną z twarzy antypisowskiej opozycji? Na pewno ma takie ambicje. Był pierwszym, który po wyborach oznajmił, że PiS kusi go posadą rządową – do dziś nawet część jego kolegów podejrzewa, że był to element autopromocji. Profesor, lekarz, ojciec i dziadek o dostojnym wizerunku – Grodzki ma robić za wizytówkę innej polityki.

Ale i druga strona nie zasypia gruszek w popiele. Jak wiarygodnie dla suwerena można uderzyć w lekarza? Łapówkami. „Wiadomości” TVP, opierając się na internetowym wpisie sympatyzującej z PiS prof. Agnieszki Popieli z Uniwersytetu Szczecińskiego, zarzuciły Grodzkiemu, że ponad 20 lat temu zażądał pieniędzy za leczenie jej umierającej matki. „Jak moja Mama umierała, to trzeba było dać 500 dolarów za operację. Podobno na czasopisma medyczne. Faktury ani rachunku nie dostałam. Nigdy tego nie zapomnę” – napisała pani profesor. Potem jednak złagodziła swoje zarzuty, pisząc: „jeśli dokumentacja jest ok, to chętnie przeproszę”.

– Nie pamiętam takiej sytuacji. Nigdy nie oczekiwałem pieniędzy za pomoc pacjentom. Od momentu wyboru spodziewałem się ataku. Chyba będę zmuszony podjąć kroki prawne – mówi mi Grodzki.

Podpowiadacze

W Senacie i wokół Senatu będzie twardo, czasem brutalnie. Powołany na wicemarszałka Michał Kamiński – kiedyś polityk PiS, potem PO, teraz związany z PSL – już przygotowuje takie zmiany w regulaminie izby wyższej, by stała się areną potyczek między opozycją a rządem. Może np. wprowadzić regularne posiedzenia, na których premier i ministrowie musieliby odpowiadać na pytania senatorów.

Przyjaciel Kamińskiego, ważny reżyser opozycji Roman Giertych już opracował brawurową interpretację przepisów Konstytucji. Oto Senat wcale nie musi odsyłać do Sejmu ustaw, które mu się nie podobają. Zdaniem Giertycha Senat ma prawo topić projekty PiS, choć Konstytucja na ten temat milczy. Inny dawny sojusznik Kaczyńskiego, były wiceprezes PiS Ludwik Dorn podpowiada jeszcze coś innego: stworzenie senackiego Centrum Analiz Strategicznych. Siłą rzeczy byłby to konkurencyjny ośrodek analityczny do rządowego o identycznej nazwie.

Nawet jeśli wszystkie te pomysły nie przejdą, to i tak Senat ma instrumenty, by uprzykrzyć Kaczyńskiemu życie. Może przez miesiąc poprawiać sejmowe ustawy, co znacznie wydłuża prace – a Kaczyński uwielbia parlamentarny ekspres.

Senat da także opozycji prawo zatwierdzenia nowego rzecznika praw obywatelskich, bo znany z krytyki PiS Adam Bodnar za rok kończy kadencję. Wyznaczy swoich nominatów do Krajowej Rady Sądownictwa i Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji – w tej chwili to bastiony PiS. No i zatwierdza wybór szefa NIK, co jest kłopotliwe dla PiS w razie, gdyby trzeba było wybrać następcę Mariana Banasia.

Reszta jest tak naprawdę kwestią pomysłowości Grodzkiego, liderów opozycji i masy podpowiadaczy.

Prezydent wybrał podchody

Spekulowano, że urażony Kaczyński może zrobić awanturę o dodatkowe posady dla PiS we władzach Senatu, ­szantażując opozycję blokadą wicemarszałków w Sejmie – ale do tego nie doszło.

Właściwie to te pierwsze posiedzenia Sejmu i Senatu były sielankowe. Pełne grzeczności, kurtuazji i apelów o pojednanie. A najbardziej sielankowy był Andrzej Duda – generalnie im bliżej do wyborów prezydenckich, tym próbuje być bardziej pojednawczy.

Zgrzytem nie było nawet wystąpienie Antoniego Macierewicza, którego do roli marszałka-seniora wybrał prezydent. Wysokie natężenie emocji i oskarżeń to wyróżnik politycznego stylu b. szefa MON. Tym razem zadziałało jak szczepionka. Sejmowa sala po stronie opozycji parę razy złowrogo zamruczała przy „zdradach” i „genderach”, ale przypomniała sobie z miejsca, że to Macierewicz – i mruczeć przestała.

Czemu Duda go wyznaczył? Wszak z nikim przez ostatnie lata Macierewicz nie walczył tak brutalnie jak z prezydentem. Powód jest prosty – to symboliczne dowartościowanie ma ukryć fakt, że Macierewicz żegna się z władzą. W nowym rozdaniu nie ma co marzyć o powrocie do rządu.

Reszta to teatr. Rzecznik prezydenta twierdzi, że wybór Macierewicza – w czasach PRL-u opozycjonisty – jest symboliczny, bo zbiega się z rocznicą pierwszych częściowo wolnych wyborów do polskiego Sejmu w 1989 r. Szkopuł w tym, że Macierewicz zawsze był ostrym krytykiem tych wyborów. Uważa je, a jakże, za zdradę.

Duda nie przywraca Macierewicza do życia, bo to nie jest w jego interesie. W odróżnieniu od szukającego w swym wystąpieniu zdrajców marszałka-seniora prezydent prezentuje się jako polityk szukający porozumienia. Cytuje i Jana Pawła II i – o zgrozo – Tadeusza Mazowieckiego.

Żeby wygrać, Duda potrzebuje wyborców spoza PiS. Miał dwa wyjścia – albo radykalizmem ukłonić się zwolennikom Konfederacji, albo delikatnością podejść wyborców opozycji. Wybrał podchody.

Schetyna broni stołka

Jeśli Duda ma dla wyborców opozycji ofertę, to sama opozycja wciąż jej nie ma. By być precyzyjnym – nie ma jej główna partia opozycyjna. W PSL sytuacja jest jasna – lider partii Władysław Kosiniak-Kamysz jest zdecydowany kandydować. Lewica najprawdopodobniej postawi na Roberta Biedronia. Co z Platformą?

Od przegranych wyborów partia przeżywa najpoważniejsze problemy w niemal 20-letniej historii. Ani walczący o przetrwanie Grzegorz Schetyna, ani dążący do jego usunięcia buntownicy nie mają wyraźnej większości we władzach partii. Efekt jest taki, że Platforma zajęta jest permanentną wojną wewnętrzną.

Schetyna długo rachował szable, odwlekając pierwsze posiedzenie klubu parlamentarnego. Obmyślał taktykę obrony. I wymyślił – prawybory prezydenckie. Uznał, że to odwróci uwagę od jego kłopotów i pozwoli uciec do przodu.

Choć początkowo zarząd był prawyborom przeciwny – trafnie odczytując intencje Schetyny – to ostatecznie się zgodził. Krakowskim targiem przyjęta została dziwaczna formuła. Nie będą głosować wszyscy członkowie Platformy, jak to było 10 lat temu, gdy o nominację starali się Bronisław Komorowski i Radosław Sikorski. Kandydata wybierze partyjny aparat – 1200 członków Konwencji Krajowej PO, która odbędzie się 14 grudnia. Wystartuje Małgorzata Kidawa-Błońska, być może Radosław Sikorski lub Bartosz Arłukowicz, może jacyś samorządowcy.

Czy Platforma uważa, że wystarczy poparcie kilku setek partyjnych szych, żeby wybrać kandydata, który miałby szanse w starciu z Dudą? Nie. Ale wybory prezydenckie są dziś dla polityków PO pochodną walki o władzę w partii.

Stąd furia w części środowisk antypisowskich, której wyrazicielem stał się wice­naczelny „Gazety Wyborczej” Jarosław Kurski. W emocjonalnym tekście zaatakował Schetynę: „Kandydaci na kandydatów prężą muskuły. Toczą kuluarowe batalie, wojnę pozycyjną o dostęp do ucha Grzegorza, wznosi się kurz bitewny, panuje bezhołowie i rozgardiasz. W dymie z cygar rządzą faceci (…) z siebie bardzo zadowoleni. Cenią się i lubią to, co robią, tyle że przerżnęli właśnie czwarty z kolei mecz i dziarsko kroczą po piątą klęskę”.

Co zrobi Tusk?

To klasyczny konflikt tożsamościowych emocji z politycznymi kalkulacjami. Środowiska stojące za Platformą ze zdumieniem patrzyły na koszmarną kampanię wyborczą, obawiając się gigantycznego zwycięstwa PiS. Odbicie Senatu i wspólny sejmowy wynik PO, PSL i SLD o niemal milion głosów wyższy od PiS wlały nadzieję w serca. A teraz znów, przy okazji szukania prezydenckiego kandydata, obserwują, jak niedołężną partią jest PO.

Schetyna ma inną perspektywę. Po pierwsze, dzięki prawyborom kontroluje proces wyłaniania kandydata. Po wtóre, odwraca uwagę od serii kolejnych porażek wyborczych – a jest autorem trzech z litanii Kurskiego. Po trzecie wreszcie, z punktu widzenia Schetyny nie ma znaczenia, kto zostanie prezydentem. Jego interesuje zachowanie fotela szefa PO.

Zwycięstwo w walce o prawybory wraz z przejęciem przez opozycję kontroli nad Senatem to jego doraźne sukcesy, które po raz pierwszy od października pozwalają mu spojrzeć w przyszłość z delikatnym optymizmem. Mówiąc wprost – na razie uciekł spod gilotyny. Dlatego też zgodził się, by wraz z prawyborami rozpocząć także wybory przewodniczącego partii.

Kadencja szefa PO kończy się w styczniu, jednak buntownicy początkowo chcieli usunąć Schetynę jak najszybciej. Ten wykalkulował jednak, że prawybory dadzą mu czas do stycznia – i swój plan zrealizował.

Inna rzecz, że na przykładzie kampanii prezydenckiej jeszcze wyraźniej widać to, co wyszło na jaw przy okazji wyborów sejmowych: Platforma zmarnowała 4 lata rządów PiS. W partii nie było myślenia o przygotowaniu i promowaniu grupy polityków, z których można było wybrać kandydata na prezydenta. Oczywiście to w znacznej mierze wina Schetyny. Ale więcej na sumieniu ma Donald Tusk. To on przez całe rządy PiS będąc w Brukseli, jedną nogą tkwił wciąż w Polsce, sugerując, że wróci i stanie w szranki z Dudą. W finale, tuż po wyborach sejmowych, zostawił partię na lodzie. W dodatku może skomplikować sytuację Platformy, jeśli zdecyduje się zaangażować w kampanię prezydencką Władysława Kosiniaka-Kamysza, który w jego kalkulacji ma większe szanse na zwycięstwo z Dudą.

Najniższy wspólny mianownik

Ale nie tylko Platformę dzielą powyborcze konflikty. Powołanie rządu wcale nie unieważniło wyraźnych podziałów w PiS. To, że rząd jest prawie niezmieniony, nie jest dowodem na zgodność myśli i politycznych planów Jarosława Kaczyńskiego, Mateusza Morawieckiego, Zbigniewa Ziobry i Jarosława Gowina. Wręcz przeciwnie – okazało się, że rząd w tym kształcie to po prostu najniższy wspólny mianownik.

Morawiecki wyraźnie się wzmocnił – jego zaufani pokierują wszystkimi kluczowymi resortami gospodarczymi. Przejął politykę europejską z MSZ i usunął Marka Suskiego, który w teorii był szefem jego gabinetu, a w praktyce – partyjnym cerberem. Ale nie ma wolnej ręki, bo wciąż w rządzie jest wielu ludzi, których wolałby się pozbyć, choćby szefa MSWiA Mariusza Kamińskiego czy ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry.

W nowym rozdaniu koalicjanci PiS – Ziobro i wicepremier Gowin – nieco zyskali. Współpracowniczka Gowina Jadwiga Emilewicz jako minister rozwoju dostała dodatkowe kompetencje, inna rzecz, że czasem niewdzięczne (jak budownictwo z rozgrzebanym programem „Mieszkanie Plus”). Ale Ziobro także nie ma co narzekać – jego pupil Michał Woś dostał resort środowiska, a zatem masę posad i sporo pieniędzy w Lasach Państwowych i Narodowym Funduszu Ochrony Środowiska (to m.in. źródła finansowania przez władzę dzieł o. Tadeusza Rydzyka).

Tekę ministra środowiska stracił Henryk Kowalczyk, człowiek Beaty Szydło. To pierwsze osłabienie byłej premier. Drugie – to odejście Krzysztofa Tchórzewskiego, którego resort energii został zlikwidowany. Te dymisje pokazują, że Szydło już się nie liczy w rozgrywce o władzę.

Wojna o ZUS

Pierwsze ruchy w obozie rządzącym wskazują na to, że ta kadencja nie będzie sielanką. Przede wszystkim rząd zaczął dramatycznie szukać pieniędzy, przecząc przedwyborczej propagandzie o historycznym, zrównoważonym budżecie bez deficytu. Podniósł aż o 10 proc. akcyzę na alkohol i papierosy oraz postanowił, że wypłaty 13. emerytur będą pochodzić z Funduszu Rezerwy Demograficznej, czyli zaskórniaków odkładanych przez państwo na czarną godzinę.

Ale największa wojna wybuchła o podwyżkę składek ZUS dla najlepiej zarabiających pracowników etatowych. Gowin przypomniał sobie, że jest liberałem, i zażądał utrzymania 30-krotności średniej krajowej, od której przestaje się płacić składki na ZUS. I co się okazało? Że pierwszy wniesiony do Sejmu przez PiS projekt dotyczy likwidacji 30-krotności. A Kaczyński może liczyć w tej kwestii na lewicę, pokazując Gowinowi, że jego spóźniony liberalizm w tej kadencji da się obejść dzięki koalicji prawicy socjalistycznej z socjalistyczną lewicą.

Jednocześnie lewica dostała od PiS stanowiska szefów ważnych sejmowych komisji – znacznie lepszych od tego, co przypadło nieporównanie większej Platformie. Szef SLD Włodzimierz Czarzasty twierdzi, że to zasługa pracowitości polityków lewicy. Może i tak. Zapewne też dzięki tej legendarnej pracowitości lewicy PiS wybrał na wicemarszałka Sejmu właśnie Czarzastego. Mimo że w swym raporcie dotyczącym afery Rywina Zbigniew Ziobro uznał go niegdyś za członka zorganizowanej grupy przestępczej, która stała za tym korupcyjnym skandalem. Ba, sam Ziobro teraz za nim zagłosował.

Cieszmy się ciszą

Choć politycy chcieliby nas przekonać, że po wyborach znaleźliśmy się w świecie politycznej równowagi, a może i zgody, to sami będą w stanie udawać najwyżej do maja, czyli do wyborów prezydenckich. Jeśli Andrzej Duda wygra, Kaczyński będzie mógł odetchnąć i przywróci polskiej polityce temperaturę znaną z ostatnich lat. Wtedy też ma ruszyć druga fala kuszenia polityków PO, by odbić Senat i wraz z nową kadencją Dudy odzyskać kontrolę nad legislacyjnym taśmociągiem. A jeśli Duda przegra? To nowy prezydent wraz z Senatem ruszą do rozprawy z PiS.

Jednak przez najbliższe pół roku polska polityka może być nieco cichsza. Cieszmy się tą ciszą. ©

Autor jest dziennikarzem Onet.pl, stale współpracuje z „TP”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz Onetu, wcześniej związany z redakcjami „Rzeczpospolitej”, „Newsweeka”, „Wprost” i „Tygodnika Powszechnego”. Zdobywca Nagrody Dziennikarskiej Grand Press 2018 za opublikowany w „Tygodniku Powszechnym” artykuł „Państwo prywatnej zemsty”. Laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 47/2019