Historia, tylko jaka?

Każde państwo prowadzi politykę historyczną, rozumianą jako działania dotyczące przeszłości: budowanie takich a nie innych pomników, finansowanie takich a nie innych instytucji. Kraj, który się odrodził po 45 latach komunizmu, ma szczególne zadanie rozliczania się z przeszłością. Pytanie tylko, jak to ma wyglądać?.

07.11.2006

Czyta się kilka minut

Pomnik Polskiego Państwa Podziemnego w Warszawie /fot. KNA-Bild /
Pomnik Polskiego Państwa Podziemnego w Warszawie /fot. KNA-Bild /

Pojawienie się polityki historycznej jako odrębnego, tak nazwanego zjawiska zbiegło się w czasie z objęciem władzy przez PiS w 2005 r. Ale nie jest tak, jak chcieliby najbardziej zapalczywi krytycy PiS-u, IV RP i polityki historycznej, że mamy tu do czynienia z politycznym oportunizmem.

Skąd się wzięła

To prawda, że powstał polityczny klimat dla wprowadzania w życie tej idei. Ale godzi się oddać sprawiedliwość jej twórcom: niemal od zarania III RP byli w ideowym sporze z głównym (wtedy) nurtem myślenia o Polsce, atakując zbyt, ich zdaniem, ascetyczną aksjologicznie koncepcję państwa, niewystarczające nasycenie dyskursu publicznego narodowymi i religijnymi symbolami, niedostateczne odwołania do narodowych tradycji, brak zakorzenienia polskiej demokracji w historii.

Ludzie, którzy dziś są najbardziej widoczni przy "warsztacie" polityki historycznej - jak Tomasz Merta, Marek A. Cichocki, Dariusz Karłowicz, Zdzisław Krasnodębski czy Dariusz Gawin - byli w latach 90. kontestatorami takiej koncepcji państwa. Polityka historyczna bez wątpienia wyrasta z tamtej kontestacji i krzywdzące są zarzuty, że jej twórcy pojawili się na scenie publicznej dopiero gdy się to zaczęło politycznie opłacać.

Zwłaszcza że "sztandarowy" jak dotąd projekt idei polityki historycznej - tyle że realizowany początkowo nie na szczeblu państwowym, ale samorządowym, czyli Muzeum Powstania Warszawskiego - powstał jeszcze w 2004 r.

Wśród ideowych patronów, jacy pojawiają się w tych pismach, występuje Carl Schmitt, niemiecki konserwatysta, teoretyk polityki. Schmitt głosił pojmowanie polityki jako rywalizacji między wrogimi obozami. Jego zdaniem wrogość jest dla polityki konstytutywna i dotyczy to też polityki międzynarodowej: "naród istniejący politycznie - pisał - w żadnym wypadku nie jest w stanie proklamacjami ani innymi zaklęciami zmienić własnego losu i uwolnić się od różnicy między przyjacielem i wrogiem. Nawet jeżeli niektórzy członkowie takiego narodu oświadczą, że nie mają żadnych wrogów, to zależnie od sytuacji mogą faktycznie znaleźć się po stronie wroga i mimowolnie pomagać mu. Tego typu oświadczenia nie prowadzą bowiem do zniesienia różnicy między przyjacielem i wrogiem".

To bardzo PiS-owskie podejście do polityki. Nie znaczy to, że sprawiedliwe byłoby wpisanie polskich twórców idei polityki historycznej w szeregi bezkrytycznych piewców PiS-owskiego porządku. Jest za to faktem, że idea polityki historycznej daje PiS-owi intelektualną legitymizację.

Co się jej zarzuca

Lista zarzutów jest długa. Marcin Król ocenia, że polityka historyczna to manipulowanie historią i nie istnieje "polska pamięć narodowa lub cokolwiek wspólnego, co dzisiaj w sferze polityki historycznej łączyłoby Polaków" ("Dziennik" z 19 czerwca 2006 r.). Jerzy Jedlicki wyraża obawę, że promowanie dumy z narodowych dziejów okaże się zgubne dla uczciwego opisu kwestii żydowskiej w naszej XX-wiecznej historii. Argumentuje się też, że tam, gdzie bezprzymiotnikowa historia dostrzega takie czy inne niedostatki przodków lub (gdy chodzi o dzieje najnowsze) nas samych, polityka historyczna może wkroczyć z interpretacją łagodzącą oceny krytyczne, a podkreślającą pozytywne.

Robert Traba, dyrektor Centrum Badań Historycznych PAN w Berlinie, tak pisał o afirmatywnym podejściu do przeszłości: "Jest to podejście polityczne, propagandowe, nie mające nic wspólnego z nowoczesną narracją historyczną. (...) Z punktu widzenia metodologicznego drepczemy w miejscu, powracając właściwie do XIX-wiecznego sporu między warszawską a krakowską szkołą historyczną na temat przyczyn upadku Rzeczypospolitej. Przestajemy też traktować historię jako naukę, czyniąc ją jedynie służebnicą polityki" ("Gazeta Wyborcza" z 25 maja 2006 r.).

Jeszcze mocniej wyraził się Adam Leszczyński: "Strach (...) przenika cały projekt »polityki historycznej« od fundamentu po sklepienie. Jego twórcy boją się o narodową wspólnotę otoczoną przez wrogów, którzy pod pozorem »pojednania« wygrywają własne interesy. Boją się anonimowych wewnętrznych rozkładowców, którzy sączą truciznę zwątpienia w zdrową tkankę tradycji i którzy rzekomo zdominowali »establishment« III RP. Boją się wyzwań nowoczesności i żeby im sprostać, szykują kolejne »Muzeum Historii Polski«, »Muzeum Wolności« czy »Narodowy Instytut Wychowania«, które mają budować nowoczesny patriotyzm w ramach wąskiej narodowej wspólnoty" ("Gazeta Wyborcza" z 8 kwietnia 2006 r.).

Spór próbował załagodzić historyk Paweł Machcewicz. Zwolennikom polityki historycznej mówi on: nie traktujcie swych pomysłów jak bicza na politycznych przeciwników. Zaś krytykom polityki historycznej powiada: bez paniki, politykę historyczną uprawia każde państwo, uprawiała ją także III RP - choć nie używano jeszcze tego pojęcia - np. ustanawiając nowe święta państwowe, zmieniając nazwy ulic czy promując działalność edukacyjną IPN-u.

Tak, ale...

Na zarzut upolityczniania historii twórcy polityki historycznej odpowiadają, że to nieporozumienie. Na dowód przytaczają np. ministerialne założenia powołanego wiosną 2006 r. Muzeum Historii Polski. Czytamy w nich, że jego celem jest prowadzenie "edukacji obywatelskiej i patriotycznej. W działaniu Muzeum nacisk musi być położony na uwypuklenie tego, co w dziejach Polski wyjątkowe, specyficzne, fascynujące. (...) W tej pozytywnej wizji naszej historii ideą przewodnią winna stać się wolność, powszechnie uznawana w Polsce za wartość szczególnie ważną zarówno w życiu jednostki, jak i wspólnoty. Afirmatywny stosunek do narodowej przeszłości nie może jednak oznaczać naiwności czy braku zdolności do krytycznego osądu. Skuteczność edukacji patriotycznej zależy przede wszystkim od dostarczania rzetelnej wiedzy oraz materiału do refleksji i samodzielnej interpretacji dylematów historycznych, a nie od tendencyjnego narzucania wniosków".

Kazimierz Michał Ujazdowski (minister kultury), Tomasz Merta (wiceminister) i Robert Kostro (organizator Muzeum Historii Polski), odpowiadając we wspólnym tekście na zarzuty, pisali: nie opowiadamy się za podejściem hagiograficznym, ale należy "zachować właściwy porządek mówienia, to znaczy taki, w którym afirmacja poprzedza (ale nie wyklucza!) krytyczny osąd" ("Gazeta Wyborcza" z 6 kwietnia 2006 r.).

Tomasz Merta stwierdzał też: "Konstytutywny dla tradycji wybór (...) oceniany jest nie ze zgodności z zasadami warsztatu historyka, ale ze zdolności do organizowania wspólnoty. W tym sensie doświadczenia pozytywne okazują się ważniejsze od negatywnych i haniebnych, a bohaterowie od zdrajców i tchórzy" (za: "Pamięć i odpowiedzialność", praca zbiorowa pod redakcją Roberta Kostry i Tomasza Merty, Wrocław: Centrum Konserwatywne, Kraków: Ośrodek Myśli Politycznej, 2005).

Dariusz Gawin, wicedyrektor Muzeum Powstania, mówił w rozmowie z "Tygodnikiem Powszechnym" wiosną (nr 21/2006): "Mam świadomość, że w polityce historycznej krytycy widzą przygotowania do jakiejś propagandy. Rozumiem też powody przewrażliwienia, bo tak było w PRL. Ale chcę podkreślić, że nawet gdyby ktoś chciał uprawiać propagandę, to dziś nie ma instrumentów, które pozwalałyby działać tak, jak np. propaganda w PRL-u. (...) A najlepszym sposobem zrozumienia, o co chodzi w polityce historycznej, takiej, o której pisaliśmy z Cichockim czy Karłowiczem, jest przyjście do Muzeum Powstania Warszawskiego".

Gawin mówił dalej: "Afirmacja jest potrzebna na równi z krytyką. Odwołam się do Gombrowicza: jemu chodziło o dwa bieguny polskości, mówił, że jeśli krytykuje polskość, to po to, by ją wzmocnić. Istotnie, sama afirmacja bez krytyki niesie nacjonalizm. Ale sama krytyka bez afirmacji staje się społecznie jałowa".

Wszystko to prawda, ale... Przyjrzyjmy się niektórym, charakterystycznym odpowiedziom: "właściwy porządek mówienia", "zdolność do organizowania wspólnoty". To są kategorie pozamerytorycznej użyteczności. Ile by nie padło zastrzeżeń, że polityka historyczna w tym wykonaniu dopuści pluralizm czy że jak ognia będzie się wystrzegać języka agitacji, wątpliwości pozostają.

Czy się potwierdzą, zobaczymy wkrótce: gdy Muzeum Historii Polski zacznie nabierać konkretnych kształtów.

Wspominać, tylko jak?

Jest oczywiste, że państwo chce wywierać wpływ na postrzeganie historii przez obywateli, a po trosze także i na to, jak na historię patrzą cudzoziemcy. I każde państwo to robi. Ale można to robić na różne sposoby, dyskretnie lub ostentacyjnie - kreowana dziś polityka historyczna przynależy, moim zdaniem, do tej drugiej grupy działań.

Każde państwo organizuje uroczyste obchody rocznic narodowych, czci swoich bohaterów. Na ogół nie mamy do tego zastrzeżeń, choć jest oczywiste, że takie działania niosą masę historycznych uproszczeń. Np. władze francuskie, stawiając w Alzacji i Lotaryngii pomniki Georges'owi Clemenceau, wykonują jak gdyby symboliczną pieczęć ich francuskiej przynależności, przechodząc do porządku nad ich złożoną tożsamością historyczną [Clemenceau, współtwórca antyniemieckiego sojuszu Rosji, Anglii i Francji, był premierem w latach 1917-20 - red.]. Władze polskie, czcząc bohaterów wolnościowych ruchów w czasach PRL, milcząco przechodzą do porządku nad faktem, że do czasów "Solidarności" działalność opozycyjna była zajęciem elitarnym, a większość narodu tak czy inaczej popierała komunizm. Dobrze - takie historyczne uproszczenia zwykliśmy przyjmować jako prawo państwa. Państwo potrzebuje legitymizacji, niechże ją sobie tak wytworzy.

Państwo, które się odrodziło po 45 latach komunizmu, ma szczególne zadanie rozliczenia się z tą przeszłością. W Polsce zajmuje się tym IPN. Lepiej czy gorzej, o to można się spierać. Jednak padające w naszej debacie publicznej od czasu do czasu propozycje zredukowania lub wręcz zlikwidowania Instytutu muszą w tym kontekście budzić najwyższe zdziwienie. Państwo musi zapewnić Instytutowi środki materialne (budżet) oraz legalne ramy działania (ustawa o IPN, ustawa lustracyjna), dzięki którym zadanie rozliczenia komunizmu zostanie jak najrzetelniej wykonane. To jest kłopot, ale innego rodzaju. W każdym razie polityka historyczna nic do tego nie ma.

***

I Niemcy, i Francja czczą swoje narodowe rocznice, a w dwóch wojnach światowych kraje te śmiertelnie się starły. A mimo to był możliwy Traktat Elizejski, podpisany przez Adenauera i de Gaulle'a. Mimo straszliwych zaszłości historycznych między Polską i Niemcami, był możliwy uścisk pojednania Mazowieckiego i Kohla. W Polsce kwestia żydowska jest skrajnie trudna, a jednak była możliwa uczciwa debata o Jedwabnem i wielkie przemówienie prezydenta Kwaśniewskiego w 60. rocznicę tego mordu.

Te wszystkie gesty, które czynią nasz świat odrobinę lepszym, nie byłyby - obawiam się - możliwe, gdyby ich autorzy uprawiali politykę historyczną tak zdefiniowaną, jak widzi to rząd PiS, LPR i Samoobrony.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp roczny

365 zł 95 zł taniej (od oferty "10/10" na rok)

  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
269,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 46/2006

Artykuł pochodzi z dodatku „Historia w Tygodniku (46/2006)