Flet Szczurołapa

W swej nowej powieści Paweł Huelle tka gęstą opowieść: XVII-wieczny libertyn i legenda o Szczurołapie, Wagner i Rilke, zamordowane Wolne Miasto i los Kaszubów, sztuka i ideologia, śmierć i zło. I jeszcze aniołowie.

28.12.2013

Czyta się kilka minut

 / Il. Martyna Wójcik-Śmierska
/ Il. Martyna Wójcik-Śmierska

Ten chłopiec, czy już podejrzewa,

Że piękność zawsze nie tu i zawsze kłamliwa?

(...)

Widzi, co widzę dotychczas. Był jednak przebiegły,

Patrzył, jakby od razu rzeczy zmieniała pamięć.

Odwracał się jadąc bryką, bo chciał najwięcej zachować.

To znaczy zbierał co trzeba na jakiś ostatni moment,

Kiedy z okruchów ułoży świat już doskonały.

CZESŁAW MIŁOSZ


1. „I co się smucisz? Nie ma co. Przeprowadzka to nie wojna. Nie pożar. Nie choroba. To początek”. Te pokrzepiające słowa słyszy dorastający chłopiec w pierwszej scenie nowej powieści Pawła Huelle. Słyszy też stukot końskich kopyt, ciężko uderzających o gdański bruk, skrzypienie furmanki, której w połowie gomułkowskiej epoki nie zastąpiły jeszcze ciężarowe samochody, klekot niezbyt licznych sprzętów swej ubogiej rodziny. No i właśnie głos trzymającego lejce przewoźnika, który miał na nazwisko Bieszk, a może „Bieszke? Na pewno nie Bieszczański”.

Wiele lat później chłopiec stanie się pisarzem, za widmem pana Bieszke, melodią jego chropawych kaszubskich słów, zagadką nazwiska, powracającą niczym leitmotiv w Wagnerowskiej partyturze, popłynie pod prąd rzeki niepamięci. Teraz, wiercąc się na deskach, wypatruje nowego mieszkania, mającego zastąpić mu ciasny pokój w domu przy ulicy Polanki, nowego rozdziału, progu dorosłości. A przecież co chwilę odwraca się jeszcze za siebie, w oknie starej willi szuka pani Grety, samotnej Niemki, przed wojną obywatelki Wolnego Miasta Gdańska, żony zapoznanego kompozytora, Ernesta Teodora von Hoffmana.

Spojrzenie rzucane wstecz ma w sobie coś narkotycznego, przeszłość zda się wabić i omamiać. I nie jest przypadkiem, że mąż pięknej Grety nosił to samo nazwisko, co romantyczny rysownik, kompozytor i pisarz, autor opowiadania o „Piaskunie”, które u początków dwudziestowiecznej nowoczesności pozwoliło Zygmuntowi Freudowi opisać „das Unheimliche” – to, co niesamowite. Czyli pokusy, które zgodnie z moralnością, społecznym kodeksem, religijnym przykazaniem spychamy w głąb siebie, o których próbujemy zapomnieć i które powracają siłą wyobraźni wcielone w tajemnicze postaci, w monstra otaczające walczących o świętość pustelników. W istnienia niebezpieczne i kuszące jak syreny. Jak melodia, którą wygrywa na flecie Szczurołap z Hameln.


2. „Czasem różne miasta następują po sobie w tym samym miejscu i pod tą samą nazwą, rodzą się i umierają, nie znając się wzajemnie, pozbawione punktów stycznych” – pisał Italo Calvino. Czy powojenny Gdańsk to miejsce zabite i zmartwychwstałe, czy może zupełnie już inne, choć obdarowane tą samą nazwą? Przecież mówiące po niemiecku, polsku, po kaszubsku i w jidysz Wolne Miasto umarło, spłonęło, zostało rozstrzelane, zgwałcone, wywiezione. Nawet szczury uciekły z niego gęstą rozedrganą falą, przed którą pan Bieszke i jego nowo poznany przyjaciel, ojciec powieściowego narratora, ratowali się cudem, gdy huczał ogień, Pelonkerweg przepoczwarzał w ulicę Polanki, rządy sprawowali pijani sowieccy oficerowie, a nowe życie mieli budować uciekinierzy i przesiedleńcy. Ojciec chłopca, którego imienia nie poznamy, by łatwiej nam może było nazywać go Pawłem, przybył na wody Motławy kajakiem, przemierzywszy Dunajec i Wisłę, zostawiając za sobą rodzinne Mościce i bliską śmierci przeszłość kilkudniowego młodziutkiego partyzanta. Matka nad północne morze doniosła brzemię koszmaru, żydowską krew zalewającą płyty chodnika, cud uratowania przed rozstrzelaniem. Syn zanotuje opowieści dorosłych powtarzane tyle razy, jakby odgrywane były specjalnie dla niego, by ich nie uronił, nie zgubił, nie pozwolił słowom wsiąknąć w piasek, bo przecież – zakarbuje sobie to napomnienie – „najważniejsza jest pamięć”.

Jest coś męczącego w streszczaniu powieściowej fabuły, tym upychaniu jej w dwóch czy trzech krótkich akapitach, jakbyś – Droga Czytelniczko – podczas wiosennego spaceru, gdy niespodziewane podmuchy ciepłego wiatru pozwalają wreszcie odsłonić ramiona, wielką, mieniącą się chustę zwijała w kłębek, połykany z trudem przez Twoją szykowną torebeczkę. A tkanina, czy raczej partytura książki „Śpiewaj ogrody”, tego na poły mitycznego dzieła, które Paweł Huelle zaczął pisać bodaj ćwierć wieku temu, jest wyjątkowo gęsta, jej wątki i przeploty, ukryte symetrie i echa nakreślone są mistrzowsko, rozwijane niczym „niekończąca się melodia” Ryszarda Wagnera. Ile pisarskiej pracy, ile planów i wątków! Siedemnastowieczny libertyn, wyzywający Boga i średniowieczna legenda o Szczurołapie, Wagner i autor „Sonetów do Orfeusza”, antysemityzm twórcy „Tristana” i obojętność nieżydowskiej Europy u progu „drugiej Apokalipsy”, osobista historia rodziny Huellego i los zgniecionych przez wielką historię Kaszubów, Gdańsk roku 1970 i przedwojenna Ameryka, którą fordem T przemierzają Teodor i Greta. Polski chłopiec poznający niemiecką kulturę, sztuka i ideologia, śmierć i zło, trudniejsza od nich do odnalezienia – miłość. Pachnące szałwią ogrody i jeszcze aniołowie, którzy są niby – mówi Rainer Maria Rilke – „przeguby światła”, „Gelenke des Lichtes”.


3. „Anioły, jak niesie wieść, często nie wiedzą, czy idą między żywymi, czy umarłymi” – przewierca pamięć zdanie z „Elegii duinejskich”. W powieści Pawła Huelle nożyce Atropos nie rdzewieją, śmierć gorliwie zbiera żniwo i całe światy osuwają się w niebyt. Wraz z dorastającym bohaterem czuwamy przy zwłokach umarłej Kaszubki i przyjmujemy ostatnie chwile pana Bieszke, nie zdążymy pożegnać się z Gretą ani uratować do końca kaszubskich słów, co są niczym zagubione w strumieniu kamienie, „z jasną żyłką kwarcu biegnącą w poprzek czarnej masy”. Umiera nawet muzyka, choć przecież – jak wierzył inny gdańszczanin, Artur Schopenhauer, będący skądinąd dla Wagnera mistrzem i źródłem inspiracji – tylko ona mogłaby wyzwolić nas z ramion woli, z mocy niszczycielskiego, kruszącego jednostki pędu istnienia, odsłonić naszemu poznaniu trwałe fundamenty świata.

Schopenhauerowskie odczytanie ludzkiej egzystencji, bolesnej doli jednodniowych łątek zda się przemawiać przez tak często powracające w prozie Huellego obrazy świetlików, iskier czy wirujących drobin pyłu, które giną zaraz za kurtyną ciemności. Anioł Rilkego, wirujący w powietrzu „pyłek kwitnącej boskości” zastyga nieuchronnie w kształt ciężkiego, przytłoczonego myślami anioła z ryciny Albrechta Dürera, wokół rozbrzmiewa niski ton melancholii, samobójczą pokusą ścigającej mężczyzn z rodziny Hoffmanów, ale idącej chyba także jak cień za samym autorem tej, tak bardzo odwróconej w przeszłość, książki. Wszak nawet w świętojańską noc radości i igrców kwartet Ernesta Teodora, między milczącymi ścianami lasu powtarzający rok w rok swój koncert, nie zagra nigdy utworu innego niż kuszącą objęciami pustki „Śmierć i dziewczynę” Schuberta.

W połowie powieści czeka na nas jeszcze jeden cytat z „Elegii duinejskich”, którym Hoffman, szukając dla siebie artystycznego szlaku między Wagnerem i Rilkem, wieńczy powstającą powoli pieśń. „Łatwo / przejrzeć morderców. Ale to: śmierć całą, / śmierć jeszcze przed zaczęciem życia, tak / łagodnie zawrzeć w sobie i bez gniewu, / to nie do opisania” – czytamy, odnajdując w pamięci, że te same słowa towarzyszyły przed śmiercią Konstantemu Jeleńskiemu, gdy w liście do Wojciecha Karpińskiego przekonywał, że aby je „odczuć, trzeba jak ja być blisko starości”. „Teraz rozumiem – pisał później korespondent Kota – że ostatnim słowem delikatnie zastąpił inne”. My zaś, mierząc myślami „Śpiewaj ogrody”, możemy dokonać jeszcze jednej zmiany: miast „śmierci” wstawić „zło”.


4. „I nie masz tego nieszczęścia w mieście, którego by Pan Bóg nie sprawił” – brnąc przez zasieki obcego języka, czyta chłopiec w odratowanych z pustki, siedemnastowiecznych polsko-niemieckich rozmówkach, najwyraźniej jednak smakując tylko archaiczną frazę i nie zwracając uwagi na oskarżycielską siłę tego zdania. Wiele lat wcześniej Teodor odnalazł w antykwariacie rękopis „Szczurołapa”, nieukończonej opery Wagnera. Czy raczej to ów pożółkły manuskrypt dał się odnaleźć, chcąc z zakurzonej szafy, martwej odnogi czasu znów wpłynąć w główny jego nurt, gdy nad Europą zalegała gęsta mgła kłamstw i nienawiści, krzepnąc z wolna w kształty brunatnych Nibelungów.

Grająca już tylko utwory arcygermańskiego Wagnera, Opera Leśna w Sopocie, „drugie Bayreuth na dalekim niemieckim Wschodzie”, przeżywa wtedy gwałtowny rozwój. Gdańszczanie tłoczą się na koncertach, a wieść niesie, że to właśnie tu z rodakami, oddzielonymi od ojczyzny polskim podstępem i przemocą Ligi Narodów, spotka się przybyły incognito wielbiciel „Złota Renu”, Wódz i Przewodnik, Führer. Na jego cześć chór pielgrzymów w „Tannhäuserze”, niosąc płonące polana i głębinną pieśń, utworzy na scenie świetlistą swastykę. Wkrótce potem z rąk śpiewaków pochodnie przejmą nazistowscy bojówkarze.

Obłęd rasizmu, powracający w różnych epokach i pod różnymi geograficznymi szerokościami, pycha autora „Śpiewaków norymberskich”, gwałt blaszanych instrumentów w jego dziełach, jakby zapowiadający szczekliwy głos Adolfa Hitlera, niemiecki naród miłośników pieśni, chcący wyplenić ze świata wszystkie inne głosy... Ten splot, niczym węzeł znieprawionej, chorej miłości spowija w powieści Pawła Huelle światło Wenus, gwiazdy zarannej, której greckie miano phōsphóros stanie się z czasem imieniem niosącego światło Lucyfera. Za patronkę przyjął Wenus także inny diabeł tej książki i mieszkaniec gdańskiego dworu, François de Venancourt, który w czasie, gdy markiz de Sade dopiero uczył się trudnej sztuki czytania i pisania, wyruszył już na poszukiwanie granic ludzkiej wolności, będącej dlań wolnością czynienia zła, niezwiązanego z żadną, boską czy ludzką, karą.

W stronice tej książki, w glebę historii znad północnego morza, zapuścił korzenie pęd zła: czystego, niemającego żadnego uzasadnienia, zła, którym się brzydzimy, które nas przeraża i które hipnotycznie podglądamy spod przymkniętych powiek. Zła, które przebiega na szczurzych łapach przez ciemne hangary naszych dusz, i przed którym kryjemy się w słowa modlitwy: „Et ne nos inducas in tentationem, sed libera nos a malo...”. W czasie, gdy nie zaczęły jeszcze pracować gilotyny, a kościołów nie zamieniano na świątynie rozumu ani muzea ateizmu, osiadły w Gdańsku Francuz zgłębiał już rozkosz udowadniania, że to człowiek jest jedynym bogiem dostępnego nam świata. Pozostaną po nim żelazne skrzynie na dnie stawu, pamiętnik opatrzony – wyprzedzającym znacznie zbrzydzonego ludzkością Celine’a – tytułem „Pieśń nadchodzącej nocy”, a przede wszystkim nihilistyczne ziarno, z którego po dwustu latach wykiełkuje myśl o Auschwitz.

Gdzież więc jest Bóg w tym mieście? W tym grodzie nękanym nieszczęściem? Czy opuścił bohaterów Huellego i została z nimi jedynie złowróżbna, odkopana w ogrodzie prehistoryczna figurka Wenus, która ma kusząco pełne piersi i uda, ale też szyję zwieńczoną trzema głowami? Jakby przybrała pokraczny kształt Cerbera, strażnika otchłani? Zimnego piekła miłości skierowanej tylko do samego siebie?

Wagnerowski Tannhäuser zdoła jeszcze złamać czar Wenus, wezwać na pomoc imię Maryi, ale już bohaterowie „Szczurołapa” wydani są całkowicie mocy demonów. Opera odnaleziona przez Hoffmana zaczyna się podczas poświęconej upiorom nocy Walpurgi, a i wokół powojennych mieszkańców Gdańska gęsto krążyć będą „ópi” i „wieszczi”, duchy utopionych czarownic, wymordowanych szwedzkich rajtarów, czy te bardziej namacalne upiory w wielobarwnych mundurach, niosące okrucieństwo, mord i gwałt każdej wojny. W napisanym przez Pawła Huelle wagnerowskim libretcie mieszczanie z Hameln kłaniają się władcy szczurów, wiedzeni chciwością, umiłowaniem swego napchanego brzucha, ale też może chęcią poddaństwa – jak później miliony gorliwych pomocników Hitlera. Kto się odważy sprzeciwić – zostanie zamordowany, w tej nigdy nie kończącej się krótkiej chwili, gdy wokół – jak zawsze, jak w tytule opowiadania Marka Hłaski, którego tytuł rozbrzmiewa czasem w melodii Huellego – „wszyscy byli odwróceni”.

W finale opery zwycięski samotny Szczurołap śpiewa słowa z wiersza Goethego, lecz ich tonacja nie ma nic wspólnego z pikarejską pogodą oryginału, podobnie jak melodia inna jest od nut poświęconej Hameln pieśni Schuberta czy nawet – bardziej niepokojącego – Hugona Wolfa. Zaiste nowe brzmią tu tony: „Jak gdyby nie odchodził na zawsze. Jak gdyby jeszcze kiedyś mógł powrócić. Jak gdyby zawsze chciał uprowadzić wszystkie dzieci z miasta. Może jak gdyby wszystkich mógł uprowadzić (...) w zupełną pustkę, w nicość”. Gdy rzeczywiście powróci, powita go las uniesionych rąk, chór wykrzykujący jednogłośne „Heil!”


5. „Skąd przyjdzie odrodzenie do nas, którzyśmy skazili i spustoszyli cały glob ziemski? Tylko z przeszłości, jeżeli ją kochamy” – zapisywała Simone Weil. Dlatego może w powieści gdańskiego prozaika powraca ta czułość wobec odeszłych, wobec biednych ludzkich żywotów, wobec spracowanych rąk i opuchłych stóp zmarłej pani Bieszke, wobec wszystkich migających w przelotnym świetle drobinek bytu. Ta bezradność i to zaklęcie: „do dzisiaj nie wiem, jak mam o tym opowiedzieć. Jak to wysłowić. Jak o tym napisać. Jak o tym milczeć po polsku”.

W swym najgłębszym nurcie pisana pod znakiem Saturna twórczość Pawła Huelle od samych początków najchętniej i najpiękniej przywoływała przeszłość, wywoływała duchy niczym cienie na szkle dagerotypu, pokruszonej kliszy, na osmalonych, zwiniętych od starości kartonikach fotograficznego papieru. Tak jak to czyni jeden z bohaterów powieści „Mercedes-Benz”, który „przeglądał stare fotografie (...), dopisywał na odwrotach kartoników brakujące daty, imiona osób, nazwy miejsc, i czuł, (...) że chwile schwytane kiedyś chłodną migawką leiki składają się na zupełnie nową Księgę, (...) która złożona z przypadkowych chwil, przegubów światła, okruchów materii i dawno wybrzmiałych głosów, jest niczym nagle otwarta, sekretna furtka uchylająca przed zaskoczonym przechodniem nieznaną dotąd perspektywę, zadziwiający spektakl fantomów czasu i przestrzeni, wirujących niczym złote słupki kurzu w ciemnym starym spichlerzu”. Anielskie przeguby światła ujrzy też narrator książki „Śpiewaj ogrody”, zasłuchany w dźwięk fortepianu pani Grety, czujący, że „muzyka otwierała przede mną jedną po drugiej furtki pamięci”.

W prozie autora „Weisera Dawidka” bardzo często dorosły mężczyzna wraca do samego siebie, stara się odnaleźć dawnego chłopca, może dlatego, że dziecko zdaje się mieć jeszcze dostęp do jakiejś głębszej, tajemniczej, podskórnej tkanki istnienia. Ale w powieści najnowszej dziecięcość jest przede wszystkim opuszczeniem, bolesnym osieroceniem. Szukająca w synu namiastki jego zmarłej siostry matka Rilkego i poświęcony jej fragment „Elegii”, który Teodor wplata do swojej pieśni. Utracona w dzieciństwie matka Hoffmana, jej darząca spokojem postać w miękkim świetle lampy i jego oszalały, gorzejący w samobójczym płomieniu ojciec. Ciało matki François de Venancourta – zwisające na sznurze z powały i jej mąż, sekretnie mordowany przez syna. Osierocona, wychowana w przytułku Greta i jej zmarła podczas wojny córka. Niedobrani rodzice Schopenhauera, rozwiedzeni rodzice E.T.A. Hoffmana. Uprowadzone przez Szczurołapa dzieci z Hameln, które nigdy już nie wrócą do rodziców, a w Wagnerowskim libretcie, jeszcze nieświadome losu, pytają: „Dokąd idziemy, wezwane przez ten cudowny dźwięk? Dokąd zmierzamy, śmiejąc się i tańcząc?”

Rekonstruując średniowieczną legendę, pisała Jadwiga Żylińska: „owe tony brzmiące tajemniczo i ostrzegawczo były tak urzekające, że pragnęłoby się ich słuchać w nieskończoność. One jednak wnet się urywały, pozostawiając człowieka z sercem nienasyconym i duszą pełną tęsknoty”, by „pogrążyć się w przestrzeni międzygwiezdnej, zatopić w Drodze Mlecznej, mieć cztery skrzydła jak serafiny i polecieć przed tron Boga samego”. Dzieci z Hameln – oprócz kulawego Klausa, który nie zdołał nadążyć za roztańczonym Szczurołapem – otrzymały skrzydła i wzbiły się w niebo. Ale w powieści Pawła Huelle z pewnością nie trafiły przed boski tron. Zginęły gdzieś w pustce. Najpewniej wędrują nadal przez burą, ziemistą pustać – biedne cienie z „Krucjaty dziecięcej” Witolda Wojtkiewicza.


6. „Muzyka wcale nie bierze początku z rytmu barbarzyńskich bębnów i tańca wokół ognia, lecz z filozofii. Pitagorasa, Platona, Arystotelesa. To zachwyt nad stosunkiem proporcji dźwięków, ich układem, który oddaje harmonię nie tylko własną, ale całego istnienia, zachwyt nad proporcjami, które dawały się ująć w obiektywnym porządku ścisłej wiedzy, otworzył Grekom oczy na nieskończone piękno i nieograniczone możliwości muzyki” – tłumaczył żonie kompozytor Teodor.

Taka też jest powieść Pawła Huelle: proporcjonalna, harmonijna, pełna mimo wszystko spokoju, może wręcz zbyt spokojna i wystygła, jak wzięta w klamrę pierwszego lodu bałtycka zatoka. „Śpiewaj ogrody, których nie znasz” – mówi Rilke, ale ogrody gdańskiego prozaika zdają się być na zawsze już zamknięte w krysztale wspomnienia. Jak ogród Grety Hoffman – „Le jardin descend vers la mer. / Jardin pauvre, jardin sans fleurs, jardin / Aveugle” – gdzie miejsce astrów i róż zajęły trawy, zwycięskie chwasty, okruchy szyb wytłuczonych z inspektów. Jest zwieńczeniem, ale także – tak sądzę, tak próbuję podpowiedzieć, poprosić – musi być zamknięciem wielu pasm budujących tę twórczość przez ponad dwadzieścia pięć lat, gdy pisarz czekał, aż „z okruchów ułoży świat już doskonały”. Chyba coś więcej zresztą niż mocny akord, jakąś na poły skrywaną ulgę autora przynosi ostatnie zdanie powieści, z jego stanowczą deklaracją: „I to je ju wszetczich kuńców kuńc”. I również z tego powodu może tak dużo tu nawiązań do własnych książek, jakby Huelle podkreślał, że ostatecznie kończy rozdział, prowadząc nas raz jeszcze na ulicę Polanki, ku fortepianowi niemieckiej nauczycielki, nad brzegi „chłodnego morza”, napomykając o wyspie Öland i profesorze Liberze, każąc Grecie – mknącej rowerem przez nadbałtycką promenadę – być „samotną i szczęśliwą”.


7. Byłem samotny i szczęśliwy – tak czuł się młody bohater jednego z wczesnych opowiadań Pawła Huelle. W tym samym czasie, gdy ojciec narratora jego najnowszej powieści zakładał w Gdańsku rodzinę, ulicami pobliskiego Sopotu wędrował nieco już starszy i zapewne nie tak szczęśliwy chłopiec. Chłopiec, który nad zimnym morzem przeżywał pierwszą miłosną pasję i zatykał uszy, by nie słyszeć uwodzącego głosu ówczesnych szczurołapów. Kulejący chłopiec, który nie dał się porwać rytmowi marszy i zbiorowych śpiewów. I który wiele lat później napisze „trawiłem lata by poznać prostackie tryby historii / monotonną procesję i nierówną walkę / zbirów na czele ogłupiałych tłumów / przeciw garstce prawych i rozumnych”, by w końcu wyznać:

zostało mi niewiele

bardzo mało

przedmioty

i współczucie

Przedmioty gubione w życiowej podróży „na krawędzi nicości”. Naftowa lampa, kałamarz, pióro. Mógłbym teraz pokazać wam Pawła Huelle, jeśli nie na koźle bryczki czy furmanki, odwróconego w tył, w przeszłość, to chociaż siedzącego w słomkowym kapeluszu na brzegu północnego jeziora, z książkami, mapą i notatnikiem, który tych przyjaciół dzieciństwa, świadków marzeń żegna słowami: „nie wiedziałem / że odchodzicie na zawsze / i że będzie / ciemno”. 


Paweł Huelle „Śpiewaj ogrody”, Wydawnictwo Znak, Kraków 2014. Fragmenty wierszy Rainera Marii Rilkego w przekładach Mieczysława Jastruna.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp roczny

365 zł 95 zł taniej (od oferty "10/10" na rok)

  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
269,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. 1971 r. Krytyk literacki, pracownik Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie, sekretarz Międzynarodowej Nagrody Literackiej im. Zbigniewa Herberta, wieloletni redaktor „Tygodnika Powszechnego”. Autor książki „Miłosz. Biografia” (Wydawnictwo Znak,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 01/2014