Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Nie podnosił wzroku. „Mam tu powiedzieć świadectwo. Powiem więc o tym, co przeżyłem. Ale od razu wyznam, że nie lubię być świadkiem. Przypomina mi się bowiem moja gehenna jako świadka w procesie kanonicznym” – mówił jesienią tego roku franciszkanin Tarsycjusz Krasucki.
Miał 17 lat, gdy trafił do szczecińskiego Ogniska św. Brata Alberta. Tam został wykorzystany seksualnie, podobnie jak wielu innych wychowanków, przez dyrektora ogniska, ks. Andrzeja Dymera. Opowiedział o doznanej krzywdzie wychowawcom, za co został wyrzucony ze schroniska.
Przez kolejne 26 lat był kilkadziesiąt razy przesłuchiwany, a potem nie informowano go o postępach w sprawie. Wielokrotnie podważano jego wiarygodność. Kościelni adwokaci oskarżyli go o zniesławienie. Obserwował, jak Dymer robi kościelną karierę.
– Jesteśmy nieumarli. Zamordowano nas duchowo, ale fizycznie nadal żyjemy – mówił w wywiadzie dla „TP”.
Stał się symbolem walki skrzywdzonych przez księży z hierarchami i Kościołem instytucjonalnym. I ich głosem. „Gdy poznałem historię o. Tarsycjusza Krasuckiego, stwierdziłem, że w sprawie ks. Dymera można działać także pomimo braku nadziei. Bo po prostu tak trzeba” – pisał Zbigniew Nosowski, autor śledczego cyklu „Przeczekamy i prosimy o przeczekanie”, ujawniającego kulisy sprawy ks. Dymera.©℗