Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Co roku jest tak samo: każde zdanie porozumień jest zaczynem do zaciekłych sporów, ale gdy rozmowy się kończą, ogłaszany jest wielki przełom. W rzeczywistości zamiast przełomów są małe kroczki, które coraz mocniej odstają od problemów przyspieszającego ocieplenia Ziemi. Na szczycie COP27 w Szarm el-Szejk nie było jednak nawet małych kroczków, a „wielki przełom” przypomina decyzję mieszkańców płonącego domu, że znajdą pieniądze na plaster dla poparzonych.
Z trudem udało się obronić ustalenia poprzednich szczytów klimatycznych. Przedstawiciele UE zagrozili, że opuszczą rozmowy, jeśli w deklaracji końcowej zabraknie zapisu o utrzymaniu maksymalnego progu ocieplenia na poziomie 1,5 st. C względem epoki preindustrialnej (większy wzrost sprawi, że wpadniemy w korkociąg ekstremów pogodowych).
Frans Timmermans stwierdził wprost, że „brak porozumienia jest lepszy niż złe porozumienie”. Sęk w tym, że nawet jeśli wszystkie państwa wywiązałyby się z dotychczasowych zobowiązań (a na razie nic tego nie zapowiada), to i tak jesteśmy na ścieżce do ocieplenia o 2,4-2,8 st. C. Mało tego, w deklaracji końcowej COP27 – wskutek nacisku m.in. Chin i Arabii Saudyjskiej – nie ma mowy o tym, kiedy świat odejdzie od paliw kopalnych.
Ów plaster to porozumienie o pomocy dla państw najbardziej narażonych na zmiany klimatu. W znakomitej większości to słabiej rozwinięte kraje globalnego Południa, które wpompowały do atmosfery nieproporcjonalnie mniej gazów cieplarnianych niż bogata Północ. A ta jak diabeł święconej wody bała się słowa „reparacje”, bo – jak przyznał przedstawiciel administracji USA – to by otwierało drogę do pozwów. Stworzono więc fundusz „Strat i szkód”. Jak ma działać? O tym ma zdecydować za rok kolejny „przełomowy” szczyt. ©