Bezczelna siła

Krzysztof Wałaszek, "Polak jest najlepszy", 2001, akryl na płótnie

20.02.2007

Czyta się kilka minut

TYGODNIK POWSZECHNY: - W Zachęcie dobiega końca wystawa "Malarstwo polskie XXI wieku". Sprowokowała do komentarzy zarówno artystów, jak i krytyków (pisaliśmy o niej także na łamach "TP", nr 1/07). Odniosła spektakularny sukces frekwencyjny. Czy to oznacza, że w naszym kraju przeżywamy renesans malarstwa?

PROF. MARIA POPRZĘCKA: - Nie sądzę. By mówić o renesansie, musielibyśmy przyjąć, że poprzedzał go jakiś okres śmierci, a przynajmniej letargu. Tymczasem malarstwo - zwłaszcza w Polsce - nigdy nie znalazło się w stanie uśpienia czy kryzysu. Moment lekkiego zachwiania jego pozycji przypadł na lata 70., kiedy ważne stały się różnego rodzaju działania konceptualne. Wtedy wydawało się, że młodzi, poszukujący i twórczy artyści w malarstwie się nie spełnią.

Ale już na początku lat 80. pojawiły się takie zjawiska jak Gruppa - współtworzący ją artyści malowali. I to z jakim rozmachem! Potem następowały kolejne edycje "nowego" malarstwa. Wśród nich także szczególny przypadek: twórczość przykościelna okresu "Solidarności" i stanu wojennego. Notabene, to zastanawiające, że nie doczekała się ona jeszcze solidnego opracowania naukowego. Od dłuższego czasu namawiam studentów - a są to już roczniki urodzone w latach 80. - by zajęli się sztuką przykościelną tamtych czasów. Nie powinni mieć żadnych sentymentów ani resentymentów. Tymczasem chętnych nie ma. Czują się sparaliżowani: o tamtym zjawisku nie wypada pisać ani dobrze, ani źle. Zbyt łatwo naruszyć czyjeś emocje. Albo uruchomić emocje własne, "odziedziczone".

- A jednak w latach 90., malowanie było nietaktowne. Uważano, że obraz to uboga, staroświecka forma, którą robi się na handel. Malarze mieli kompleks, że nie performują. Wydawało się, że przyszłość należy do multimediów. Przykład: Anna Myca. Stworzyła ciekawą wersję malarstwa, które za plecami miało ikonę - dowody znajdziemy dziś w Zachęcie. Ale przed kilku laty pokazała w Kordegardzie szafę z wieszakami, na których wisiały rysunki; coś się wkładało, coś się wyciągało. Ta instalacja była banalna, ale artystka bała się przedstawić wyłącznie obrazy.

- Zgadzam się, ale tylko częściowo. W latach 90. obraz był postrzegany nie tylko jako coś anachronicznego, ale przede wszystkim komercyjnego. A powroty malarstwa, ogłaszane głównie przez Saatchiego i usłużnych krytyków, miały charakter dealersko-handlowy (póki co, obrazem handluje się łatwiej niż np. instalacją). Nakręcanie koniunktury szkodziło reputacji malarstwa.

Starsze pokolenie artystów stawiało sprawę na ostrzu noża: albo się maluje, albo pracuje w nowych mediach. Gdyby wrócić do tamtej, dziś już nieaktualnej kontrowersji, można by użyć argumentów historycznych. Wiemy na przykład, że dawni malarze posługiwali się różnymi urządzeniami typu camera obscura. Jestem przekonana, że gdyby Vermeer miał do dyspozycji kamerę, to by robił sztukę video.

Teraz artyści stają się multiinstrumentalistami. Wilhelm Sasnal maluje, maluje z fotografii, robi filmy. Nie powinno się więc mówić o renesansie malarstwa, ale o przełamaniu opozycji między tzw. nowymi mediami a warsztatem tradycyjnym.

Źródłem sztuki jest potrzeba tworzenia obrazów. A im więcej sposobów, by tę potrzebę realizować, tym lepiej. Zresztą, wystawa w Zachęcie udowadnia, że teraz maluje się wszystkim: można chlasnąć cement na schody albo użyć komputera.

I jeszcze jedno: poważnym dowodem na żywotność malarstwa w Polsce jest na warszawskiej wystawie "sala wielkich mistrzów". Mają się świetnie: Stefan Gierowski, Stanisław Fijałkowski, Jan Tarasin, Jacek Sempoliński, Wojciech Fangor... Zastanowiło mnie jednak, że mimo iż na wystawie widzimy wiele nawiązań do tradycji, wiele hołdów składanych poprzednim generacjom, to nie oni stanowią punkt odniesienia dla malarstwa najnowszego.

- Czyżby dystans czasowy był zbyt krótki?

- Wymienieni wyżej twórcy są prawie osiemdziesięciolatkami. Niewątpliwie bardzo twórczymi i poważanymi. Najwyraźniej młodzi nie znajdują jednak sposobu nawiązania z nimi kontaktu. Mógłby on bowiem polegać albo na kontestacji, albo na kontynuacji. A na to jest za wcześnie.

Z drugiej strony, wśród malarzy trzydziesto-, czterdziestoletnich, przynajmniej tych, których pokazano w Zachęcie, nie ma dziś takiego, którego przede wszystkim zajmowałyby tradycyjne problemy czysto malarskie, formalne: kolor, forma, światło - tak ważne np. dla Gierowskiego. Szczególna jest sytuacja Sempolińskiego.

Młodzi ze słynnej "Kowalni" - pracowni Grzegorza Kowalskiego - którzy bynajmniej nie malują, szanują jego "malatury", którymi towarzyszył ich wystąpieniom.

- Z kim wobec tego młode i średnie pokolenie wchodzi w dialog?

- Znajomość historii sztuki jest w tym pokoleniu ogromna (daje o sobie znać program nauczania na Akademiach). Twórczość pokazana w Zachęcie jest bardzo samoświadoma: to malarstwo o malarstwie, malowanie o malowaniu. Sztuka zdystansowana wobec samej siebie - w ten sposób artyści poradzili sobie z faktem, że nie wypada tak po prostu malować. Skoro wiem, jak malarstwo ma się do innych mediów, skoro wiem, jaka jest jego historia - mogę nim zagrać. Mimo dziwnego statusu malarstwa maluję - bo taką mam ochotę, bo chcę sprawdzić, czy potrafię, bo tak się złożyło.

Dlatego nie ma mowy o prostym zapatrzeniu w jakiś moment historii sztuki. To bardzo skomplikowany, wielowymiarowy dialog.

- Z kim?

- Odpowiedź jest jednoznaczna: z Kazimierzem Malewiczem i Andrzejem Wróblewskim - przy czym trudno byłoby stwierdzić, który jest istotniejszy. Ważne, że obydwaj przemawiają do młodych poprzez swą sztukę figuratywną. Jakiś czas temu Wojciech Włodarczyk, obdarzony dużą intuicją, zapowiadał powrót wyspekulowanej, subtelnej, zimnej abstrakcji. Nic takiego się nie wydarzyło.

- Dlaczego?

- Presja figuratywności w ikonosferze codziennej jest kolosalna. Nie sposób od niej uciec. Jesteśmy otoczeni ciałami i twarzami, wszechobecnymi na billboardach, w kolorowych pismach, telewizji, internecie. Tym wszystkim żyje dzisiaj malarstwo, co nie oznacza, że przeczucie Włodarczyka nie zrealizuje się w dłuższej perspektywie. Może zwiastunem są błękitne, proste linie Włodzimierza Pawlaka?

- Co czerpie współczesne malarstwo z Malewicza i Wróblewskiego? Czy spotkanie z ich sztuką jest harmonijne, czy też opiera się na konfrontacji?

- Kiedy przygotowywaliśmy wystawę "Moskwa - Warszawa, Warszawa - Moskwa", narodził się "odpryskowy" pomysł, by pokazać obecność Malewicza w sztuce polskiej lat 90. W pierwszej chwili ta obecność zaskakuje: w Polsce nie ma przecież obrazów tego malarza. Są jednak reprodukcje, a moim zdaniem w przypadku Malewicza oryginały nie są konieczne. Mój pierwszy kontakt z nimi był peszący: artysta malował na tandetnych płótnach, gruntowanych byle jak, kiepskimi farbami. Jego obrazy powstawały w czasie wojny, rewolucji, komunizmu wojennego - ten kontekst trzeba pamiętać. A jednocześnie jego suprematyzm miał sięgać spraw kosmicznych, uniwersalnych. Myślę, że Malewicz powinien pracować w halogenach, laserach, światłach. Bardzo ciążyła mu materia. "Czarny kwadrat na białym tle" powinien być jakąś niematerialną, przestrzenną projekcją, a nie kawałkiem udręczonego płótna, na którym biel zżółkła, a czerń zrobiła się ruda.

- Kto we współczesnej sztuce polskiej prowadzi rozmowę z Malewiczem?

- Najpoważniejszą, głęboko przeżywaną, od lat kontynuuje Jarosław Modzelewski.

- A Wróblewski? Czy w jego przypadku bardziej chodzi o legendę, czy o twórczość?

- Sztuka potrzebuje legendarnych żywotów. Wróblewski swoją wczesną, tragiczną i tajemniczą śmiercią wpisuje się w heroiczno-hagiograficzny schemat biografii artysty-męczennika, który życiem płaci za sztukę. Do tego dochodzą wszystkie jego dramaty i uplątania: wejście w socrealizm, wyjście z niego, "Rozstrzelania". To zaprzeczenie gładko rozwijającej się kariery. Zresztą, czy w powojennej sztuce polskiej jest jakakolwiek tej miary postać? Nie myślę o sztuce, ale o mitotwórczej osobowości. Nawet Kantor nie może konkurować na tym polu z Wróblewskim (na malarskim zresztą też nie).

I druga sprawa. Najnowsza sztuka polska zdaje się całkowicie pozbawiona zahamowań. A jeśli kiedykolwiek wcześniej pojawił się w niej gest zerwania hamulców, bezczelnego odrzucenia malarskiej ogłady, to były to "Rozstrzelania" Wróblewskiego.

- Co to znaczy, że sztuka polska jest dziś pozbawiona zahamowań?

- W Zachęcie kilkakrotnie zdarzało nam się oglądać wystawy "narodowościowe" - sztuka chińska, rosyjska, australijska... To nie zawsze była dobra sztuka. Miała w sobie jednak wielką siłę witalną i śmiałość, której sztuce polskiej zawsze brakowało. Badania określane mianem postkolonialnych wskazują, że narody długi czas zniewolone pozostają wewnętrznie stłamszone, brak im rozmachu i odwagi. Z nami tak trochę jest, a może raczej było.

Bo właśnie na wystawie w Zachęcie pierwszy raz odczuwam żywiołowe pulsowanie wolności. Artyści polscy nie siedzą już w kącie, nie oglądają się na wszystkie strony, nie zastanawiają: "Czy ja dorastam, czy jest tak, jak trzeba, czy wpisuję się w jakiś nurt, czy nie wyglądam na buraka?".

Wreszcie widać w naszej sztuce dezynwolturę, rozmach, beztroski gest. Wreszcie można wszystko. Oczywiście to otrząśnięcie się z zahamowań realizuje się dziś inaczej niż w "Rozstrzelaniach". Czas inny. Ale ta sama potrzeba i odwaga nieoglądania się na nic. To jest sztuka, która zaakceptowała samą siebie - we wszystkich swoich niedowładach, słabościach, czasem głupocie albo kiczowatości. Bez kompleksów. Jak gruba, niezgrabna dziewczyna, która się nie przejmuje, wkłada mini, czuje się świetnie i jest sexy.

- Czy ta wystawa jest kontrowersyjna? I na ile adekwatny jest jej tytuł: "Malarstwo polskie XXI wieku"?

- Nie, nie jest kontrowersyjna. Agnieszka Morawińska twierdziła, że chce zrobić wystawę, która nie będzie głosić żadnych tez, która stworzy jedynie panoramę zjawisk malarskich w Polsce. Oczywiście takiej wystawy nie da się zrobić - każda selekcja jest już tezą. Stąd "salon odrzuconych" - w tym przypadku wyjątkowo liczny. Obrażeni poczuli się nie tylko artyści pominięci, ale także ci, którzy stwierdzili, że wiszą nie tam i nie tak, jak trzeba. Pamiętać należy, że sale w Zachęcie mają wyraźną hierarchię: nie jest obojętne, czy obraz wisi w Sali Matejkowskiej, czy w Sali Narutowicza, a już, nie daj Boże, w "betonach". Dlatego należy szanować odwagę kuratorki, która pozostała konsekwentna w swoich wyborach.

A jeśli chodzi o tytuł, oczywiście najbardziej dyskusyjny jest w nim przymiotnik "polskie". Artyści działają dziś w międzynarodowej przestrzeni sztuki.

- Niektórzy zarzucali kuratorce niepotrzebne przestrzeganie "parytetów".

- Parytety, niestety, rzeczywiście są zauważalne - przede wszystkim kobiecy, który, moim zdaniem, źle robi całej wystawie. Sala kobieca jest najsłabsza. Wrażenie jest takie: ot, małe kobietki i ich niewielki światek... Autoironia tego nie ratuje.

Na tej wystawie dobrze sprawdza się zdanie Doroty Jareckiej, że wybitne artystki polskie nie malują, gdyż malarstwo z punktu widzenia feministycznego zostało zakwalifikowane jako sztuka męska. Artystki zdają się mówić: w historii sztuki to mężczyźni malowali, więc teraz, kiedy dochodzimy do siebie, mówimy swoim głosem, znajdziemy sobie nowe dziedziny sztuki. Będziemy performować, filmować, śpiewać, przebierać się, fotografować...

- Czy prezentacji współczesnego polskiego malarstwa w Zachęcie nie zawdzięczamy aby międzynarodowemu sukcesowi Wilhelma Sasnala? To on narzucił przekonanie, że nasze malarstwo ma się w tej chwili świetnie. W ogóle nie podjęliśmy z nim dyskusji. A być może bez Sasnala inaczej trzeba by tę wystawę wymyślić i inaczej zinterpretować...

- Nie chodzi o wystawę, dawno zamyśloną, ale o jej recepcję. Na spotkania z artystami rzadko przychodzą tłumy. Tymczasem na spotkanie z Sasnalem, które odbyło się w ubiegłym tygodniu w Zachęcie, przyszło mnóstwo ludzi. Artysta odmówił wykładu, usiadł w kącie i poprosił o pytania. Zapadła cisza, aż wreszcie jakiś starszy pan zapytał, jak to jest, gdy zdobyło się taką sławę.

Sasnal jest świetnym artystą, ale zadziałał sukces medialny. Wszystkie gazety odnotowały, że oto polski artysta znalazł się na szczycie międzynarodowych rankingów. To kolejny wyraz polskiego głodu sukcesu. Sasnal na najwyższym podium. Nasz orzeł wysoko lata. Małysz sztuki.

- Tu rodzi się podejrzenie, czy tej wystawie można ufać.

- Odpowiedź na pytanie o wiarę daje katalog wystawy. Znalazły się w nim dwa teksty, których zestawienie jest bardzo pouczające. Agnieszka Morawińska zapytała Jacka Sempolińskiego, czy wierzy w sztukę. Nie - odpowiada artysta - nie wierzę w sztukę, wierzę w Boga. Drugi autor to Robert B. Lisek, urodzony w 1969 roku artysta i matematyk, związany z Uniwersytetem Wrocławskim i Nowojorskim. Jego najeżony fachową terminologią komputerową tekst to także wyznanie wiary - tyle tylko że w Sztuczną Inteligencję, która może się usamodzielnić i podjąć decyzję o całkowitej eksterminacji ludzi. Dwa różne, ale jednak - creda. Takie są opcje świata, w którym żyjemy.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp roczny

365 zł 95 zł taniej (od oferty "10/10" na rok)

  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
269,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 08/2007