Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Bieda. Naprawdę ciężko było rodzicom, była nas czwórka dzieci.
Tamtego czerwca ze względu na Targi Poznańskie zamykano szkoły, robiono w nich miejsca noclegowe dla gości Targów. Czyli wcześniejsze wakacje. Miałem 14 lat, przygotowywałem się do egzaminów do szkoły elektrycznej. Byłem też ministrantem. W czwartek o 7 rano służyłem u Matki Boskiej Bolesnej. Wracając miałem kupić chleb, matka dała mi pieniądze. Przy rynku Łazarskim była piekarnia Kamińskiego. Stoimy w kolejce w kilkanaście osób, chłopaki, dziewczyny. Widzimy: idzie grupa ludzi od Górczyna. Dziwnie, środkiem jezdni. Tramwaje stoją. Krzyczą: chodźcie z nami! No to my, dzieciaki, nie czekamy na chleb, tylko idziemy. Słychać pierwsze okrzyki: uwolnić robotników, delegatów. Widzę, że część ludzi weszła do Komitetu [PZPR], z okien zaczęły wylatywać popiersia, czerwone flagi. Biało-czerwone flagi ludzie podnosili. Były robione pierwsze transparenty, hasła „Żądamy chleba”.
Jakiś sekretarz wyszedł, coś chciał mówić, ale wygwizdano go. Zniknął. Poszliśmy z kolegami na Młyńską, bo ktoś przez megafon mówił, że tam w więzieniu może być zamknięta delegacja z „Cegielskiego”. Ludzie walą w bramę, krzyczą: otwórzcie! Naprzeciw była budowa, wzięli belki od rusztowań i belkami w bramę. Przynieśli drabinę, przeszli na drugą stronę, otworzono od środka. Żaden wartownik nie strzelał. Pootwierano cele.
Otworzono magazyny z bronią, choć nie pamiętam, żeby już wtedy ktoś brał broń. Ale my z chłopakami napełniliśmy sobie kieszenie nabojami. Bo mogły się, jak myśleliśmy, przydać do strzelania z kluczy: prochu nasypywało się do kluczy z dziurkami, zatykało się to gwoździem i o mur się rzucało. Gwóźdź i klucz na sznurku i pach! Takie były wtedy zabawy.
Wtedy przyjechali jacyś młodzi mężczyźni od miasta i krzyczą: bierzcie broń, bierzcie broń, bo strzelają na Kochanowskiego. Potem się dowiedziałem, że ci młodzi jeździli też po posterunkach i zabierali broń. Milicja wymieszała się z tłumem, posterunki w mieście były otwarte.
Polecieliśmy z chłopakami na Kochanowskiego. A tam to już wojna. Wojna! Strzały ze wszystkich stron. Ludzie strzelali z garaży, po drugiej stronie UB. Stał mężczyzna za słupkiem takim i strzelał. Cywil w okularach. Rzucaliśmy mu te naboje pod nogi, baliśmy się podejść, bo kule latały. Dużo później dowiedziałem się, że to był student Jerzy Grabus.
Poszliśmy w stronę ul. Kozińskiego, blisko głównego wejścia do UB. Ludzie zaczęli tam robić barykady, jakieś skrzynie, wozy jakieś przytoczone. Byłem m.in. z Jurkiem Jankowiakiem i Jędrzejem Wojciechowskim. Podbiegliśmy do przyczepy z plandeką, w przyczepie była mąka w torebkach kilowych. Jurek wdrapał się na plandekę, położył się. Wychylam się zza przyczepy, widziałem strzelających z okien budynku UB. Jędrzej krzyczy do nas: „Ja robię sobie barykadę z mąki”. Odsunął plandekę i układał tam mąkę jak cegły. A odpowiedzi z góry, od Jurka, nie ma. Cisza. I ktoś krzyczy, że chłopak trafiony. Podbiegło kilku starszych, ściągają go z tej plandeki. Dostał kulę w czoło. Miał drgawki, ręce i nogi mu drżały. Nikt nie wiedział, gdzie go zawieziono.
Uciekamy, wycofujemy się do domu. Dostałem postrzał w nogę, ale nic nie poczułem, tylko zrobiło mi się gorąco, słabo, cała noga we krwi. Opatrzyli mnie, okazało się, że kula przeleciała na wylot. Uciekłem, żeby nie iść do szpitala. Schowaliśmy się w krzakach i chcieliśmy przeczekać całą tę wojnę. Nie wiem, o której to było, nie miałem zegarka, może trzecia? Na pierwszą komunię dostałem tylko medalik, a nie zegarek. Karetki, cywilne auta, czołgi... Bać się zacząłem dopiero po tym, jak zostałem ranny. Wcześniej nikt się nie bał. Jak widziało się tych postrzelonych, to wstępowała w ludzi tylko większa złość.
Matka Jurka tydzień go szukała po szpitalach, komisariatach, w końcu znalazła go leżącego w prosektorium w piwnicy, na betonie. Na pogrzeb przyszła masa ludzi z Łazarza [dzielnica Poznania – red.]. I my, jego koledzy, smarkacze. Po poznańsku to się mówi, proszę pana, „szczuny”. 14–15 lat mieliśmy. ©
Wysłuchał EMIL MARAT