Z akademii do baru. 73 procent polskich doktorantów ma objawy depresji

Dzisiejsze uczelnie bywają połączeniem najgorszych cech korporacji i folwarku. Wyścigowi szczurów towarzyszy atmosfera, w której profesorowie traktują młodszych pracowników jak subiektów.

05.12.2022

Czyta się kilka minut

Promocje doktorskie na Uniwersytecie Medycznym w Lublinie, grudzień 2018 r. / AKUB ORZECHOWSKI / AGENCJA WYBORCZA.PL
Promocje doktorskie na Uniwersytecie Medycznym w Lublinie, grudzień 2018 r. / AKUB ORZECHOWSKI / AGENCJA WYBORCZA.PL

W ramach projektu „PhD Mental Health” z 2021 r. Krajowa Reprezentacja Doktorantów przygotowała raport, który miał oszacować kondycję zdrowia psychicznego studentów trzeciego stopnia w Polsce. Badano takie kryteria jak poczucie samotności, skłonności depresyjne, doświadczenie stresu, lęku oraz wypalenia zawodowego. Wnioski są alarmujące. 73 proc. badanych zdradza objawy depresji o różnym nasileniu, 67 proc. doświadcza lęku. W 2021 r. w Polsce kształciło się 27 597 doktorantów.

W przeciwieństwie do licencjatu i magisterki doktorat w teorii ma być początkiem kariery naukowej. Dlatego w rekrutacji, oprócz średniej ocen i dyplomu, brany pod uwagę jest także dorobek naukowy. Zalicza się do niego publikacje w recenzowanych czasopismach, udział w projektach badawczych, wystąpienia na konferencjach, a także aktywność na uczelni, ukończone kursy i zdobyte certyfikaty.

W trakcie rekrutacji to wszystko jest mile widziane. Po dostaniu się na studia staje się już wymogiem, za którym idą jednak korzyści. Status doktoranta umożliwia m.in. darmowe ubezpieczenie zdrowotne, zniżki, możliwość skorzystania z preferencyjnego kredytu, a okres kształcenia wlicza się do stażu pracy. Jest też stypendium doktoranckie – do niedawna wynosiło ok. 2 tys. zł.

W ramach nowej ustawy o szkolnictwie wyższym i nauce z 2018 r. do życia powołano szkoły doktorskie, które do 2023 r. mają zastąpić wcześniejsze studia doktoranckie. Zaostrzenie zasad rekrutacji oraz zmniejszenie liczby miejsc miało wyłonić najlepszych kandydatów. Dla równowagi wprowadzono też nowe zasady przyznawania stypendiów, a minimalną kwotę określono na 37 proc. wysokości wynagrodzenia profesora. Dziś stypendium wynosi 2371,70 zł brutto miesięcznie, a po ocenie śródokresowej – 3653,70 zł. Na nowe stawki łapią się tylko uczestnicy szkół doktorskich, którzy zaczęli studia nie wcześniej niż w roku akademickim 2019/2020.

Gorzej urodzona

Zaczynając doktorat na wydziale filozofii, Elżbieta czuła dumę i ekscytację. Uczelniana rzeczywistość szybko wybiła jej to z głowy, a mit o sprawiedliwej nagrodzie za uczciwą pracę legł w gruzach. Zdaniem Elżbiety profesorowie nie traktowali poważnie ani doktorantów, ani ich zainteresowań badawczych. Do tego dochodził zwykły seksizm.

– Mimo że siedziałyśmy na wykładach w pierwszych rzędach, to niektórzy profesorowie notorycznie zwracali się do nas „panowie”. Gdy po pewnym czasie doktoranci zaczęli się wykruszać i zostały prawie same kobiety, pojawiły się ironiczne uwagi i dywagacje, czy powinno się mówić „filozofki czy filozofinie?”. Uważano, że naszą rolą na tych studiach jest „ładnie pisać o ładnych rzeczach” – wspomina Elżbieta.

W parze z gładko podanym szowinizmem i seksizmem dostrzegła też problemy alkoholowe części wykładowców, na które reszta kadry przymykała oczy. – Seminaria były odwoływane, bo jeden albo drugi profesor za mocno popili – opowiada Elżbieta. – Zdarzało się też, że ktoś przychodził na zajęcia na mocnym kacu. Jednego wykładowcę przeniesiono na nienaukowe stanowisko, aby tylko go nie zwalniać. Podobnie było z nepotyzmem. Zatrudnianie rodziny nie było wyjątkiem, nikt też nie przejął się faktem, że redaktor naczelny pisma naukowego zatrudnia w nim swe dziecko.


AKADEMIA PRZEMOCY

KRZYSZTOF STORY: Ponad 40 procent studentek i studentów doświadczyło molestowania, co trzecia osoba – molestowania seksualnego. Według anonimowych badań, bo oficjalne skargi są rzadkością, a sprawcy latami pozostają bezkarni.


Jedną z najbardziej upokarzających kwestii była wysokość stypendium. Wynosiło niewiele ponad 2 tys. zł, więc kobieta musiała wziąć dodatkową pracę. Aby pogodzić oba światy, wybrała gastronomię, gdzie pracowała jako kelnerka i barmanka. Miała to być praca tymczasowa i dorywcza, a stała się pełnowymiarowa. Elżbieta biegała między stolikami w lokalu niedaleko swojego wydziału. Wtedy też dochodziło do najbardziej symbolicznych i obciążających jej psychikę momentów. Zdarzało się jej obsługiwać zarówno swoich studentów, jak i profesorów.

– Ci pierwsi przychodzili na piwko po zajęciach, a ja im je podawałam. Ale najgorsze były spotkania z profesorami. Gdy mnie rozpoznawali, byli zażenowani, nie wiedzieli, jak się zachować. Ale miało to też, o ironio, dobre strony. Na jeden z najlepszych pomysłów mojego doktoratu wpadłam, dosłownie, szorując kibel w knajpie – wspomina.

Elżbieta nie pochodzi ani z bogatej, ani z inteligenckiej rodziny. Mimo wysoko punktowanych artykułów i uczestnictwa w prestiżowych konferencjach pokutował u niej tzw. syndrom oszusta, objawiający się niewiarą we własne możliwości i przekonaniem – wbrew obiektywnym sukcesom – że za chwilę ktoś odkryje jej niekompetencję. Wyjątkowo upokarzające były też cykliczne kawki czy winko z profesorami.

– Nie wiedziałam, co się działo podczas biennale w Wenecji oraz nie jeździłam w Alpy z rodzicami. Czyściłam kible i walczyłam o utrzymanie się na powierzchni – przyznaje Elżbieta. – Właśnie w takich momentach „zakulisowych prywatności” uświadamiałam sobie, że nie pasuję do tego świata. Próbowałam rozmawiać z tymi ludźmi, jakoś się dopasować, ale skończyło się na kryzysie tożsamości. Zmieniałam ton głosu, imitowałam gesty i mimikę tych lepiej urodzonych, a po wszystkim biczowałam się, że zawsze będę córką rencistki i magazyniera.

Jej zdaniem dzisiejsza akademia jest połączeniem korporacji i folwarku, ponieważ wyciąga najgorsze cechy obu światów, jednocześnie dając niewiele korzyści.

Elżbieta: – Ze strony korporacyjnej uczelnię utożsamiam nie z rozwojem naukowym, ale z walką o punkty, czyli tzw. punktozą, z wyścigiem szczurów. Z drugiej strony profesorowie traktują uczelnię jak swój dworek, a innych pracowników naukowych jak subiektów. W korporacji jest przynajmniej dział HR-u, gdzie można zgłosić szowinistyczne uwagi. W folwarku to niemożliwe, tu pan rządzi swoimi włościami.

Elżbieta obroniła doktorat kilka miesięcy temu, ale nie bardzo jest w stanie sobie wyobrazić, co musiałoby się zmienić, by w ogóle rozważała jeszcze etat na uczelni. Szczególnie teraz, gdy doceniono jej doświadczenie i została menadżerką restauracji. Cały czas szokuje ją w tej pracy „zdroworozsądkowość”.

– To jest paradoks, że dopiero w gastronomii, o której nierzadko słyszy się jako o świecie pełnym wyzysku i łamania praw pracowniczych, spotkałam ludzi oraz szefów, którzy szanują mój czas, pasje i życie prywatne. Do tego mam umowę o pracę, przyzwoitą ­pensję i ­elastyczny grafik. Myślę, że żadnej z tych rzeczy nie uświadczyłabym w akademii. To dzięki gastronomii mam czas i pieniądze, by móc chodzić do galerii i muzeów, oglądać wystawy sztuki. A jak mnie najdzie ochota, to pojadę nawet na to zasrane biennale do Wenecji – dodaje ze złością.

Punkty jak pokemony

Marzenia Arkadiusza o doktoracie pojawiły się jeszcze przed obroną licencjatu na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Jego pierwsze dwa lata były intensywne, ale rozwojowe, a Arek utożsamiał się z tym, co robił. Myślał o sobie z dumą w kategoriach badacza i dydaktyka. W parze z seminariami, prowadzeniem zajęć, nauką do egzaminów, wnioskowaniem o granty i dofinansowania uczęszczał na obowiązkowe warsztaty, gdzie uczono go, jak „właściwie” robić doktorat, by nie „odpaść z wyścigu”. Takich słów używano.

Arek: – Co pół roku każdy doktorant musiał wypełnić raport podsumowujący jego naukową aktywność. Szybko okazało się, że zamiast jakości liczy się końcowa suma punktów. Praktyczne rady dotyczyły m.in. tego, jak wymyślać tytuły projektów grantowych, bo to już było punktowane. Radzono nam, aby się nie martwić, czy cokolwiek z tego wyjdzie, bo kilka punktów wpadnie za samą próbę. Czasem były to quasi-coacherskie zajęcia z kategorii: „wszystko jest możliwe, jeśli otworzysz się na kreatywne myślenie”. A łapanie punktów porównywano wprost do pokemonów!

Z semestru na semestr coraz jaśniejsze stawało się, że doktorant Arkadiusz nie zdoła wywiązać się z obowiązków, choć ograniczył wszelkie „rozpraszacze”, w tym życie towarzyskie i uczuciowe. Został przy śnie, nauce i okazjonalnym resecie ze znajomymi doktorantami. Gdy do niego dochodziło, dręczyło go poczucie winy, że zamiast czytać książki do nocy, poszedł ze znajomymi na pierwszą od tygodni imprezę.

Arek uważa, że i tak miał dużo szczęścia, ponieważ trafił do stosunkowo spokojnego zakładu. Twierdzi, że nie było spektakularnych dramatów czy przebojów – wszyscy po prostu harowali ponad siły. Incydenty zdarzały się okazjonalnie: ktoś poprowadził zajęcia „na bani”, inny zamknął się w gabinecie, a na zewnątrz wydostawała się ostra woń marihuany. Poznając coraz bardziej strukturę i układy na uczelni, Arek odkrywał jej tajemnice. Na przykład: pan profesor X i pani profesor Y nie mogą uczestniczyć w jednym projekcie, choć zajmują się tym samym, ponieważ byli kiedyś małżeństwem, ale X zdradził Y z panią doktor Z.

Arek podkreśla, że chociaż rosły w nim zmęczenie, niemoc i frustracja, to nie miał żadnych wybuchów złości czy okresowych załamań. Nie chodził po wydziale jak niektórzy doktoranci, przypominający zombie, i nie szedł się wypłakiwać w toalecie. A jednak czuł, że coś jest nie tak. Wycieńczenie było tu standardem. Obserwując innych młodych wykładowców na korytarzach widział, że popadli w pracoholizm i głównie dzięki temu utrzymali się na uczelni.

– Najgorsza była presja robienia więcej i szybciej. Do tego ciągły wyścig za punktami i wzajemne nakręcanie się. Nikt nigdy nie powiedział nam wprost: „Macie zapierdalać jak przy taśmie”, bo nie musiał. System przypominał fabrykę, w której produktem jest nauka – mówi.

Na uczelni nie było instytucjonalnie wyznaczonej osoby, która skutecznie pomagałaby walczyć ze skutkami stresu, wycieńczenia i wypalenia. Szukanie pomocy poza akademią, np. u psychologa, również nie wchodziło w grę, bo Arka zwyczajnie nie było na to stać.

Na początku czwartego roku kryzys nerwowy przybrał na sile. Arek nie był w stanie napisać ani jednego zdania, a czytane w książkach litery przestały łączyć się w słowa. Wtedy Arek znikał na całe dnie, grając na komputerze. Dna, jak twierdzi, sięgnął, gdy koronawirus zamknął ludzi w domach. Czy miał depresję, nie wie, bo nikt jej oficjalnie nie zdiagnozował. Niedługo później się poddał. Przestał pojawiać się na uczelni, na co nikt nie zwrócił uwagi. Jego zdaniem to klasyczna reakcja – podobne zniknięcia są na porządku dziennym i mało kto się nimi przejmuje.

– Nie znam bezproblemowych doktorantów. Jeżeli gdzieś tacy są, to muszą być naprawdę genialni albo bogaci z domu, aby pozwolić sobie na bezstresowy doktorat – mówi gorzko, ale zaraz dodaje, że mimo iż uczelnia stała się dla niego źródłem opresji, to współczuje tym, którzy muszą nią zarządzać. – Dyrekcje szkół wyższych również nie potrafią pomóc „przetyranym” doktorantom, ponieważ same są uwiązane wymogami ministerialnymi i muszą się spowiadać z wyników. Jeżeli borykasz się z wypaleniem, a twoja praca cię przytłacza, to zamiast szukać pomocy, powinieneś ją zmienić na inną. Nikt ci nie pomoże. Ten problem nie jest jednostkowy, ale systemowy.

Wysiedzieć „dupogodziny”

Julia zdecydowała się na karierę naukową, ponieważ interesowały ją procesy i zagadnienia wiążące się ze współczesnym projektowaniem wnętrz. Jednak swój doktorat obroniony na jednej z akademii sztuk pięknych uważa za nieporozumienie.

– Prawie wszystkiego musiałam nauczyć się sama, bo teoria była na „rozlazłym” poziomie, a dziury w ramie programowej łatano niezbyt sensownymi wykładami. Chodziło raczej nie o nas, ale o to, by profesorowie mogli wyrobić sobie pensum. Zdecydowałam się jednak zostać, ponieważ wiedziałam, że pracując ze studentami będę się cały czas rozwijać – podkreśla.

Julia twierdzi, że granty były tak słabo opłacane, że nawet się o nie nie starała. Szczęśliwie udało jej się zdobyć dofinansowanie w ramach programu „Młoda Polska” z ramienia Narodowego Centrum Kultury. Ale i tak, odkąd rozpoczęła karierę naukową, jej bezpieczeństwo finansowe opiera się raczej na braniu dodatkowych zleceń zawodowych poza uczelnią. – Teraz wykładam i jest nieco lepiej, ponieważ zarabiam 4600 zł brutto, aczkolwiek utrzymanie się wyłącznie z pensji, przy kredycie i z małym dzieckiem, jest wyzwaniem – przyznaje.

Julia wykłada na uczelni od blisko dekady. Mimo że przestała być studentką kilka lat temu, wciąż doświadcza „studenckiego zapierdolu”. Twierdzi, że ma tak naprawdę dwa etaty: jeden oficjalny, a drugi ukryty. Najbardziej absurdalne jest to, że akredytacja uczelni zależy od osiągnięć jej kadry, czyli wystaw, publikacji, udziału w projektach czy konkursach. Bardzo trudno na to znaleźć czas.


KRAJOBRAZ FOLWARCZNY

Joanna Stryjczyk, psychoterapeutka: Poczucie słabości ofiary to pierwszy warunek mobbingu czy molestowania. Dlatego gdy widzę wykładowców przyjaźniących się ze studentami, zawsze zapala mi się czerwona lampka.


– Poza wymaganą liczbą zajęć pracownikom naukowym dochodzi dużo tzw. godzin organizacyjnych, jak wypełnianie tabelek czy pilnowanie studentów na egzaminach. Ponieważ nie dostajemy za nie dodatkowego wynagrodzenia i zwyczajnie trzeba to wysiedzieć, nazywamy to „dupogodzinami” – mówi Julia.

Jako wykładowczyni regularnie spotyka się z młodszymi studentkami i studentami, którzy żalą się jej na przedmiotowe lub protekcjonalne traktowanie oraz umniejszanie kompetencji. Zdarza się, że obrony profesorowie rozpoczynają tekstami typu „taka duża praca, a pani taka malutka!”. Normą mają być też podszyte seksualnością aluzje wobec kobiet; broniący się studenci nie słyszą takich uwag, a zadaje się im wyłącznie merytoryczne pytania.

Julia: – Na moim wydziale jest kilku profesorów, którzy trafiali przed oblicze rektora, ale nic to nie zmieniało. Kiedyś poproszono mnie o napisanie skargi na jednego z profesorów. Dotyczyła dwuznacznych komentarzy i nieodpowiedniego zachowania. Zgłosiłam to, a on otrzymał naganę. Jednakże dwa miesiące później ten sam wykładowca dostał nagrodę. Na uczelni wszystko zostało po staremu.

Jedną z metod weryfikacji wykładowców są anonimowe ankiety dobrowolnie wypełniane pod koniec każdego roku przez studentów. Jak się okazuje, i to można obejść.

Julia: – Jeden z prowadzących, notabene ten sam, który otrzymał nagrodę, ma opinię totalnego „zwyrola”, który przekracza wszelkie granice. Jednego roku negatywnych ocen było tak dużo, że trzeba było dodrukować formularze. Skończyło się to tak, że ankiety zaginęły „w niefortunnych okolicznościach”. I tyle było z opiniowania.

Mimo że jest kilka lat po obronie doktoratu, a jako pracownica uczelni zarządza własną pracownią, dalej doświadcza umniejszania dorobku i nadmiernej kontroli ze strony profesorów. Dopiero habilitacja sprawi, że zostanie tzw. pracownikiem samodzielnym i nie będzie musiała tłumaczyć się z każdej decyzji.

Po latach spędzonych na uczelni Julia widzi jednak światopoglądowe przemiany. Młodsi doktorzy, którzy zostali przećwiczeni przez brutalny system, są bardziej empatyczni i wrażliwi. Nie oznacza to jednak, że akademia skazana jest na sukces, a progresywność i inkluzywność będzie niedługo oczywistością. – Teoretycznie światełkiem w tunelu powinno być powołanie w zeszłym roku na mojej uczelni rzecznika praw studenta, ale stare układy wciąż dobrze funkcjonują. Np. obecny asystent dziekana został zatrudniony po tym, jak jego ojciec, który pracuje w dużej firmie komputerowej, zasponsorował sprzęt do dziekanatu – podsumowuje Julia.

Co dalej?

Głównym założeniem szkół doktorskich było przekształcenie doktoranta ze studenta w młodego badacza, na wzór modelu kształcenia na Zachodzie. Oprócz wprowadzenia powszechnego systemu stypendialnego ustawa 2.0. opierała się m.in. na modelu doktoratów wdrożeniowych, które są formą pośrednią między naukowo-abstrakcyjnym a czysto praktycznym sposobem kształcenia. Ma to wyposażać doktorantów w umiejętność niezależnego myślenia i zaradność na rynku pracy.

Zdaniem Barbary Pietrzyk-Tobiasz, członkini zarządu i koordynatorki ds. prawnych w Krajowej Reprezentacji Doktorantów, musimy wdrożyć wiele rozwiązań naprawczych w tym ­systemie. Chodzi np. o ustawowe zwiększenie wysokości stypendiów tak, by młodzi naukowcy nie byli zmuszeni do ­podejmowania dodatkowego zatrudnienia, o prawo do przerw w kształceniu oraz większy wpływ na relację z promotorem. – Aktualnie mamy tylko jeden przypadek dopuszczalnego zawieszenia kształcenia w szkole doktorskiej: na okres urlopu związanego z rodzicielstwem. Nie ma żadnych innych, ustawowych opcji, nawet w przypadku problemów zdrowotnych. Podobnie jest z wpływem na współpracę z promotorem. To intensywna relacja na cztery lata, od której zależy, czy rozprawa doktorska będzie skutecznie złożona. Doktoranci powinni mieć wpływ na wybór promotora – podkreśla Pietrzyk-Tobiasz.

Jedną z ról KRD jest ochrona praw i interesów doktorantów oraz podnoszenie ich świadomości prawnej w tym zakresie. Pietrzyk-Tobiasz twierdzi, że raport z 2021 r. dotyczący zdrowia psychicznego był dla nich zaskoczeniem ze względu na skalę zjawiska. Na szczęście coraz więcej osób ma odwagę o tym głośno mówić. Barbara Pietrzyk-Tobiasz: – Jako zastępczyni rzecznika praw doktoranta dostrzegam coraz większą liczbę zgłoszeń dotyczących mobbingu, molestowania seksualnego, konfliktów z promotorem bądź władzami uczelni. Do tego dochodzi lęk. Wiele osób nie radzi sobie i boi się wykorzystywać istniejące środki prawne, aby poprawić swoje położenie, ponieważ najzwyczajniej obawia się negatywnych konsekwencji. To jeszcze bardziej przemawia za potrzebą fundamentalnych zmian. ©

Imiona użyte w tekście zostały zmienione na prośbę bohaterów.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp roczny

365 zł 95 zł taniej (od oferty "10/10" na rok)

  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
269,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 50/2022