Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Leszek opiekuje się niepełnosprawną siostrą. Boi się, że jeśli siostra zachoruje i trafi do szpitala, on nie będzie mógł być przy niej. Boi się też, że jeśli sam zachoruje, siostrę zabiorą do przypadkowego domu opieki. Wychodzi rzadko i zawsze samotnie, w masce, unikając niepotrzebnych kontaktów. Siostra stoi wtedy w oknie. „Kilkadziesiąt razy odbite czoło i nosek na szybie, gdy idę na zakupy”, pisze Leszek w esemesie. Kiedy wraca, oglądają razem bajki. Przez resztę dnia czas kapie jak woda z nieszczelnego kranu.
Zawieszenie jest męczące. Dzwonię do ludzi, o których wiem, że źle znoszą samotność. „Zaczynam powoli wychodzić”, mówi jedna z pań, „nie mogę przecież żyć w więzieniu”. „Wysłałam dziś Łukasza po chleb, żeby choć przez chwilę pobył na powietrzu. Poszedł w masce, ale bez rękawiczek, bo na te zdeformowane dłonie żadnej nie założy”. „Jestem taki znudzony”, mówi mi przez telefon Jacek. Ma czterdzieści lat, zespół Downa i ogród koło domu. Spadł deszcz i wszystko pięknie rośnie, ale od siedmiu tygodni nie można iść na warsztaty. „Przyjedź, wypijemy sobie kawę”, zaprasza. Przyjadę, oczywiście, choć pewnie nie w maju raczej, tylko w czerwcu…
Siedzimy z żoną w poczekalni, czekamy, aż umowa, którą mamy podpisać, zostanie zaakceptowana. Trwa to godzinę, dwie, w tym czasie do biura co chwilę wpada jakiś kurier. Kurierzy są bez masek i bez rękawiczek; stają blisko biurek, nachylają się nad urzędniczkami, tak jakby żadne ograniczenia nie istniały. Nikt nie zwraca im uwagi, my również nie. Może to oni mają rację? Może z tymi środkami ostrożności to przesada? Nie, wcale tak nie myślimy. Po prostu wiemy, co usłyszymy w odpowiedzi. Trzeba przyznać, że większość podporządkowuje się regułom. „Ale o wszystkim zdecyduje ta niefrasobliwa mniejszość”, tłumaczy mi starszy o kilkadziesiąt lat przyjaciel.
Właśnie w tych dniach przypomniał mi się wiersz Jane Hirshfield (w przekładzie Magdy Heydel):
W kwietniu coś ruszyło.
W kwietniu coś stanęło.
Jak włączony i zaraz wyłączony silnik –
człowiek, który trzymał kluczyki
z taką, zdawałoby się, pewnością,
z takim przekonaniem,
nagle przypomniał sobie ważną rzecz zostawioną w domu.
Silnik wydaje jeszcze kilka cichych dźwięków.
Tu króciutki tykot, tam ślad ciepła.
Nie ma w tym żadnej winy czy rozczarowania.
To przecież tylko silnik, rzecz z metalu, nie z uczucia.
Nie zna różnicy między dwoma latami a chwilą.
Dekada czy oddech we śnie to dla niego to samo.
Nie, nie, to jest prosta sprawa.
W kwietniu coś ruszyło. W kwietniu coś stanęło.
Trochę tak jest z nami teraz: co jakiś czas ktoś uruchamia silnik, by natychmiast go zgasić. Ruszamy, ale stoimy w miejscu. Stoimy, ale cały czas z nadzieją, że jednak coś drgnie. Nieruchomi, ale rozgrzani. Rozgrzani, ale wyłączeni. Ile to jeszcze potrwa? – pytamy. Miesiąc? Dwa lata? Padają różne odpowiedzi, bo nikt nie wie naprawdę. Niby nie można tak żyć, a jednak można. Jeśli się nie jest pielęgniarką, salową, lekarzem. Jeśli się ma spokojną pracę w domu. Jeśli wszyscy zdrowi, a oszczędności jeszcze się nie wyczerpały. Przekazujemy sobie hasło, dzięki któremu można potajemnie umówić się z fryzjerką. Wymykamy się do lasu, skrzykujemy wokół grilla, stajemy w kolejce do Ikei. Ci odważniejsi, to znaczy bardziej lekkomyślni, ściągają wtedy maski, podają ręce, klepią się po plecach. Ktoś po staremu znów kicha w prawą dłoń. ©