Pokolenie Z. Fenomen Zendayi polega na tym, że ma smykałkę do życiowej żonglerki

Choć ma na koncie Złoty Glob, dwie nagrody Emmy oraz tuzin innych statuetek, a firma Mattel zaprojektowała na jej podobieństwo lalkę Barbie, sama Zendaya wciąż jest większa niż te totemy sławy.

23.04.2024

Czyta się kilka minut

W najnowszym filmie "Challengers", reż. Luki Guadagnino, 2024 r. // Fot. Giulia Parmigiani / Materiały prasowe Warner Bros
W najnowszym filmie "Challengers", reż. Luki Guadagnino, 2024 r. // Fot. Giulia Parmigiani / Materiały prasowe Warner Bros

Przymiotniki, będące w krytyce filmowej świadectwem bezradności, rzadko sprawdzają się w pisaniu o reżyserii – w tym kontekście myśli się raczej czasownikami, bo i profesja kojarzy się z działaniem, ruchem, przywództwem i okrzykiem „akcja!”. Co innego aktorstwo. Choć zazwyczaj pisze się o nim jak o sztuce zaklinania piasku i mgły, zaskakująco łatwo da się każdą emocję i przymiot charakteru ometkować.

Zendaya – „disnejowska” gwiazdka, która na drodze „oszałamiającej” kariery zamieniła się w „prawdziwą” aktorkę – jest królową przymiotników. Jej luz jest „niewymuszony”, wdzięk „bezdyskusyjny”, a role skłóconych z życiem buntowniczek – „przeszywające”. Do kin wchodzi właśnie nowy film z jej udziałem, „Challengers” w reżyserii Luki Guadagnina. I ponoć jest w nim „magnetyzująca”.

Marie

Bette Davis mawiała, że „jeśli ludzie nie dostrzegają w tobie potwora, nie jesteś prawdziwą hollywoodzką gwiazdą”. Marlon Brando dodałby, że „najzdolniejsi artyści są zwykle porażką człowieczeństwa”. Ten staroszkolny dekalog gwiazdorstwa – tożsamy z samozapłonem na scenie i w życiu prywatnym – zdążył się nieco zestarzeć. Dziś, w systemie zbudowanym na skrzyżowaniu kina, mediów społecznościowych, społecznego aktywizmu i marketingu, fotogeniczna autodestrukcja nie wystarczy. A w kontekście aktorek „gwiazdorstwo” oznacza intensyfikację generalnej kulturowej presji wywieranej na kobiety.

Bądź seksowna, lecz nie wyuzdana; wspieraj swojego partnera, ale go nie przyćmiewaj; bądź zabawna, ale nigdy śmieszna; ironizuj, ale szanuj patos; media społecznościowe traktuj z rezerwą, lecz zbijaj na nich kapitał; branżowe imprezy kwituj sarkazmem, ale dopiero, gdy zejdziesz ze ścianki; graj w dramatach o komunikacyjnej aporii wśród dwudziestolatków, ale nie pogardzaj kinem superbohaterskim. No i najważniejsze: złap wszystkie piłeczki, którymi żonglujesz.

Fenomen Zendayi polega na tym, że ma do tej żonglerki smykałkę. Z jednej strony jest doskonałym produktem amerykańskiej popkultury, zakochanej w afirmacyjnym imigranckim micie. Z drugiej strony, w medialnej optyce pozostaje „sobą”, czyli „zwyczajną” dziewczyną z sąsiedztwa, która nie straciła kontaktu z ulicą, lubi rzucić sarkastycznym żartem, a pozując do zdjęcia, wystawia środkowy palec.

Choć w wieku 27 lat ma koncie Złoty Glob, dwie nagrody Emmy oraz tuzin innych statuetek, a firma Mattel zaprojektowała na jej podobieństwo lalkę Barbie, skutecznie odwraca uwagę od totemów sławy. Jeśli się o niej mówi – a mówi się bez ustanku – to raczej w kontekście tego, jak zręcznie unika wilczych dołów. Wspomina się o wywiadzie w talk-show Ellen DeGeneres, który Zendaya zamieniła w opowieść o misyjnym charakterze aktorstwa; o rozmowie z Michelle Obamą na temat dostępu do edukacji dla dzieci z najbiedniejszych rodzin; o nauczce, udzielonej dziennikarce Giulianie Rancic, która w przedziwnym rasistowskim wyskoku skrytykowała dredy nastoletniej aktorki. Wreszcie – o związku z aktorem Tomem Hollandem, ergo – jednym z najstarszych okołofilmowych archetypów, czyli miłości na planie filmowym.

Nie bez powodu w pandemicznym dramacie „Malcolm i Marie” to właśnie w usta Zendayi reżyser Sam Levinson wkłada zdroworozsądkową krytykę artystycznego snobizmu; połajankę filmowca, który nie potrafi wyjrzeć poza czubek własnego nosa. „Twój brak ciekawości świata oraz drugiego człowieka jest jedynie przedłużeniem narcyzmu, megalomanii i egotyzmu” – krzyczy Marie, aktorka, o której jej partner (w typie wsobnego bubka, który zarzuca krytykom, że są jednonogimi teoretykami skoku wzwyż) nakręcił nagradzany film i którą pominął w mowie dziękczynnej.

I choć obraz Levinsona jest nieco szmirowaty – zwłaszcza gdy reżyser bierze się za definiowanie sztuki i lamentuje nad powinnościami artysty – to na barkach niesie go właśnie Zendaya. Aktorka dokopuje się do atawizmów i odruchów bezwarunkowych, które określają nas wszystkich, bez względu na kulturową świadomość. A łatwego zadania nie ma, gdyż bohaterowie kłócą się w czerni i bieli, pod płótnami Edwarda Hoppera, przy akompaniamencie muzyki Johna Coltrane’a.

Zendaya w serialu „Euforia” Sama Levinsona (2019 r.)  // Materiały prasowe HBO

Rue

Jako że ojciec pochodzi z Nigerii, a w żyłach matki płynie niemiecko-szkocka krew, ochrzczono ją jako Zendayę Marie Stoermer Coleman. Przyspieszony kurs dojrzewania zaliczyła w niezbyt zamożnej nauczycielskiej rodzinie z pięciorgiem rodzeństwa. Z kalifornijskiego Oakland do Fabryki Snów nie było wprawdzie daleko, ale kilka obowiązkowych przystanków musiała zaliczyć: taniec, śpiew, dziecięcy modeling, grupy teatralne. Jeden krok do przodu, dwa kroki wstecz – choć jej kariera rozkwitała, to jak utrzymuje w wywiadach, przez dłuższy czas pozostawała jedyną żywicielką rodziny. Bette Davis powiedziałaby o niej to samo, co o sobie: że jest „zahartowaną przez życie, dobrą osobą i z tego powodu świetnie wychodzi jej granie wywłok”. A następnie dodała, że pewnie dlatego Joan Crawford zawsze grała damy. 

Na castingu do disnejowskiego serialu „Taniec rządzi” Zendaya zaśpiewała „Leave Me Alone” Michaela Jacksona – hymn artystów osaczonych przez krwiożerczy tłum, rzecz o paranoi towarzyszącej sławie. Disney Channel, fabryka wewnątrz Fabryki, impregnowała na podobny rodzaj presji całą generację małoletnich gwiazd (od braci Jonas, przez Zaca Efrona, po Miley Cyrus). Zendaya nie stała się tam gwiazdą światowego formatu. Udział w kolejnych musicalach, programach i filmach telewizyjnych scementował jednak jej status popkulturowej rzeczniczki pokolenia.

Do czasu debiutanckiej roli na srebrnym ekranie zdążyła wydać album muzyczny, nagrać kilka singli notowanych na liście „Billboardu”, zagrać w kilku filmach telewizyjnych (m.in. w kuriozalnym „Zapped” o smartfonie kontrolującym hormony szkolnych byczków), a także napisać analizowany przez kulturoznawców esej o rasowej dywersyfikacji. W sieci roi się nie tylko od poświęconych jej monografii, ale też od studenckich prac zaliczeniowych oraz szkolnych opracowań na temat: „Mój wzór do naśladowania”. To spory kapitał, zwłaszcza w kontekście piwotu, który – wzorem Miley Cyrus i innych pieszczochów Disneya – wykonała pierwszego dnia dorosłości.

Rola Rue Bennett – 17-letniej narkomanki i lekomanki próbującej ułożyć sobie życie po odwyku – okazała się dla aktorki przełomowa. Serial „Euforia” Sama Levinsona zamknął ogrom doświadczeń pokolenia Z w jednej polifonicznej narracji i pozwolił odkryć w Zendayi artystkę o zaskakującej emocjonalnej skali. To coś więcej niż kolejna próba zerwania z dotychczasowym wizerunkiem, symboliczny skok na główkę w otchłań „narkotyków, seksu i przemocy”. To występ zbudowany na dynamicznych zmianach ekspresji, bezustannych cielesnych woltach – coraz gwałtowniejszych i obejmujących coraz mniejsze elementy struktury filmowej, od całych odcinków, przez rozbudowane sceny dialogowe, po pojedyncze linijki tekstu.

Stany lękowe, ADD, zaburzenia obsesyjno-kompulsywne, choroba dwubiegunowa – Rue taszczy na plecach cały worek schorzeń psychicznych. Nie chodzi jednak w tej roli o fotogeniczne napady agresji, kontrapunktowane momentami wyciszenia. A przynajmniej – nie tylko o nie. Równie ważna jest sfera liminalna, wszelkie stany pomiędzy skrajnościami, ciągłe balansowanie na granicy ulotnych emocji oraz kondensowanie ich w pojedynczych gestach, spojrzeniach, tikach nerwowych.

W mojej ulubionej scenie z „Euforii” Rue bierze na celownik swoją matkę, która pozbyła się przeznaczonej na sprzedaż heroiny. W blisko piętnastominutowej sekwencji niemal każde wycedzone przez zęby słowo jest wyrazem strachu i bezradności, wstydu i gniewu, miłości i nienawiści. W innej scenie, będącej naturalistyczną miniaturą o fizycznej gehennie uzależnienia, Rue mocuje się z zafoliowaną landrynką. Robi to tak, jakby kino miało się skończyć jutro, a od rozpakowania cukierka zależało jej życie.

Chani

O ile dwa sezony (i jeden odcinek specjalny) „Euforii” opowiadają o destylowaniu czarnego humoru z ponurej  codzienności, o tyle filmowa trylogia o Spider-Manie jest historią tego, co zwyczajne w niezwykłym świecie superbohaterów. Zamiast kultowej Mary Jane Watson – po prostu MJ. Już samo imię sugeruje ciekawą zmianę w charakterze znanej z komiksów bohaterki. Choć według kanonu Zendaya wciela się w nową postać, fani wiedzą swoje.

W filmie „Spider-Man: Homecoming” MJ jest postacią trzecioplanową, zaś jej zadaniem jest uwiarygodnienie  fabularnej zmyłki – Peter Parker wzdycha do innej dziewczyny, a plująca sarkastycznymi komentarzami jak z karabinu maszynowego MJ wprowadza do filmu nieco czerstwego humoru. W kolejnych częściach to MJ staje jednak u boku Człowieka-Pająka i wędruje z nim aż do melodramatycznego finału. W ostatnim akcie bohater składa pamięć o wszystkich wspólnych chwilach na ołtarzu misji i celem ratowania rozszczepionego na najróżniejsze alternatywne rzeczywistości świata „resetuje” ich znajomość.

To ciekawa fabularna trajektoria, zwłaszcza w kontekście ról poprzednich ukochanych Spider-Mana. W filmach Sama Raimiego z początku wieku w Mary Jane wcielała się Kirsten Dunst. Później, u Marca Webba, Emma Stone wystąpiła w roli Gwen Stacy. Dwie świetne aktorki w zasadzie zagrały w gruncie rzeczy tę samą postać: ambitną wielkomiejską dziewczynę, dla której związek z facetem w spandeksie jest jednocześnie błogosławieństwem i przekleństwem. Powraca w obydwu seriach motyw kariery nadrzędnej wobec miłości oraz odkrytej przez złoczyńcę tożsamości Spider-Mana (co w konsekwencji sprowadza na jego partnerkę niebezpieczeństwo).

W historii MJ również znajdziemy te wątki. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że Zendaya potrafi nadać im właściwszą wagę. Świetna jest zwłaszcza w scenach o najmniejszej stawce – gdy buja się z Peterem po ulicach Manhattanu, kiedy odrabiają razem lekcje albo zwiedzają Wenecję w ramach szkolnej wycieczki. Pomijając fakt, że taka interpretacja postaci bliższa jest duchowi oryginalnych komiksów, to więcej w tej roli nastoletniej swady, wyczucia delikatnej melodramatycznej materii oraz niewymuszonego luzu.

Niepokój związany z wyzwaniami dorosłości jest w roli MJ ledwie zasygnalizowany. Co innego w „Diunie” Denisa Villeneuve’a, gdzie Zendaya wciela się w Chani – siostrzenicę wodza Fremenów, nomadycznego ludu walczącego z najeźdźcami na pustynnej planecie Arrakis. W pierwszej części dyptyku jej występ jest zaledwie epizodyczny, zwiastuje nieuchronny wątek miłosny. W drugiej natomiast bohaterka staje w centrum konfliktu pomiędzy fanatyczną starszyzną, dostrzegającą w Paulu Atrydzie (Timothée Chalamet) przepowiedzianego mesjasza, a młodszym pokoleniem, które nie wierzy w sens świętej wojny - zwłaszcza tej wykraczającej daleko poza granice rodzimej planety. I choć Chani jest zwornikiem kilku teologicznych koncepcji i tuzina politycznych diagnoz, to Zendayi udaje się przepisać te abstrakcje na zniuansowane emocje. Przede wszystkim – na gniew, który buzuje pod cieniutką membraną fremeńskiej kultury.

Zendaya

Większość wywiadów z Zendayą przypomina fraszki spod gruszy. Najpierw dziennikarz „wchodzi do pokoju hotelowego”, potem czuje „delikatny zapach jaśminu”, w końcu zaś widzi „zwyczajną dziewczynę w podartych dżinsach”. W moim ulubionym, przeprowadzonym przez magazyn „Allure" (sic!), dziennikarka i gwiazda spotykają się na ulicy i spacerują wśród traw „spalonych słońcem, desperacko próbujących zzielenieć”. A śniegu było po pas.

Można śmiać się do woli, ale to przecież symptom konkretnej medialnej optyki. W znacznie większym stopniu niż role w filmach i serialach, o Zendayi świadczy dziś wizerunek bezpretensjonalnej kumpeli, z którą na piwie da się pogadać o niebie i chlebie. Ten kod retoryczny (i w gruncie rzeczy również – estetyczny) jest największą mocą aktorki. Pozwala jej tańczyć na granicy marketingu i aktywizmu, kina komercyjnego i niezależnego, kultury eskapistycznej i zaangażowanej. Pod względem liczby cytatów naniesionych kiczowatą czcionką na obrazek zachodzącego słońca równać się może jedynie z Wernerem Herzogiem. Tak więc, na każdą „cywilizację, czyli cienką warstwę lodu na oceanie chaosu i ciemności” przypada jedna „Ameryka – platforma dialogu dla ludzi wszelkich ras i wyznań”.

Jej strategia zarządzania mediami społecznościowymi wydaje się zresztą kluczowa w budowaniu tegoż wizerunku. Przed epoką nowomedialnej rewolucji kontakt z gwiazdami był pasywny i jednostronny – nawet Oscary oglądaliśmy po to, by posłuchać głupot wygłaszanych w trakcie mów dziękczynnych. Dziś jednak to gwiazdy tworzą treści w mediach społecznościowych, angażują własną społeczność i co jakiś czas odwracają wektor tej relacji. Z perspektywy społecznościowych molochów jest to oczywiście opłacalne – każda narracja o ciałopozytywności ze strony celebrytki o podobnych zasięgach to gwarantowany zarobek.

A jednak przy tak mocnym rezonansie społecznym i tak wyrazistym autorskim głosie, trudno zarzucić Zendayi, że chodzi na pasku korporacji, a jej konto na Instagramie jest narzędziem dyskontowania sławy. Nawet jeśli cynicznie zakładamy, że pod „konstruktem” dziewczyny z sąsiedztwa kryje się jeszcze jedna, „prawdziwa” Zendaya, trudno dyskutować z przekazem. A przekaz to rozpisane na setki postów, rolek i wpisów wezwanie do tolerancji i szacunku wobec bliźniego, poszerzanie świadomości w kwestiach rasowych i przemyślana od strony biznesowej działalność charytatywna. Prowadzenie jej w sukience tego czy innego domu mody niewiele w gruncie rzeczy zmienia.

Co więcej, Zendaya wydaje się impregnowana na skutki wojenki, którą widzowie w Stanach Zjednoczonych wytoczyli tzw. woke culture. Podczas gdy publiczność konsekwentnie topi w box offisie wszystkie filmy realizowane w zgodzie z dewizą „najpierw reprezentacja mniejszości, później scenariusz”, równościowe narracje brzmią w ustach aktorki jak wezwanie do sojuszu. Być może dlatego, że – z pożytkiem dla kultury okołofilmowej i samego kina – nie są egzemplifikacją żadnego rodzaju skrajności.   

W „Challengers”, najnowszym filmie twórcy „Tamtych dni, tamtych nocy” i „Suspirii” Luki Guadagnina, Zendaya wciela się w rolę kontuzjowanej tenisowej mistrzyni. Kariera bohaterki staje w martwym punkcie, rozkwita natomiast jej romans z przyjaciółmi z dzieciństwa. Opowieść o symetrii na korcie i asymetrii w miłości to kolejny przełom w jej karierze i pierwsza główna rola w dorobku. Jeszcze dwie, trzy dekady temu, gdy hollywoodzki system gwiazd funkcjonował jak dobrze naoliwiony mechanizm, mogłaby wyprzedawać sale kinowe. Dziś, gdy pozostałością po nim są jedynie gigantyczne twarze na plakatach i nazwiska zapisane złotą czcionką, raczej nie ma na to szansy. Nie szkodzi. Zendaya i tak przyda się naszej (pop)kulturze. Jest żywym dowodem na to, że w świecie, w którym gwiazdy wybieramy za pomocą rzutu kostką, talent, konsekwencja i głowa na karku wciąż mogą zrobić różnicę. 

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 17-18/2024

W druku ukazał się pod tytułem: Pokolenie Z