Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Około 150 tys. przebywających w Polsce Ukraińców w wieku szkolnym pozostaje poza radarami naszego systemu edukacji – podało niedawno Centrum Edukacji Obywatelskiej, a jego eksperci i ekspertki (m.in. Elżbieta Krawczyk na stronie internetowej „TP”) mówią wprost: „Nie wiemy, co się z tymi dziećmi dzieje”. Niby powinny uczyć się online w ramach systemu ukraińskiego, ale nie łudźmy się: do zwolnienia z polskiego obowiązku szkolnego wystarczy oświadczenie rodzica o nauce zdalnej, którego prawdziwości nie można zweryfikować.
Wielu ekspertów pozbywa się w tej sprawie złudzeń. „Przedłużająca się sytuacja, w której nie mamy żadnej kontroli nad losem tysięcy młodych ludzi (...) grozi – przestrzega Krawczyk – problemami z integracją i adaptacją”. Ale też z falą kryzysów psychicznych, których w dodatku nie będzie miał kto – poza rodzicami – w porę wychwycić. Odpowiedzialność za to spadnie na Polskę – także dlatego, że nasz system oświaty (to inne z ustaleń raportu CEO) wypycha niektóre ukraińskie dzieci. Dlatego eksperci radzą: niech strona polska dogada się w tej sprawie z ukraińską i niech przejmie odpowiedzialność za wszystkich przebywających u nas uchodźców w wieku szkolnym.
Jest też niestety inny przykład pokazujący, że niektóre dzieci ukraińskie funkcjonują u nas jako te drugiej kategorii. Chodzi o ewakuowane w początkowej fazie wojny dzieci z sierocińców molochów, które w Polsce – na życzenie Ukrainy – zostały skoszarowane w różnego rodzaju ośrodkach (to wypoczynkowych, to konferencyjnych). „Jeśli tak pozostanie – przestrzegała kilka miesięcy po tych ewakuacjach w „TP” Anna Krawczak z Interdyscyplinarnego Zespołu Badań nad Dzieciństwem UW – to na terenie Polski będziemy odtwarzać placówki bliższe rumuńskim sierocińcom ery Ceaușescu niż temu, co udało nam się przez ostatnie lata wypracować”. Po ponad roku w wielu miejscach jest bez zmian: setki dzieci pozostają w swoistych strefach eksterytorialnych, w których jedynym zarządcą jest dyrektor placówki. Bez możliwości kontroli ze strony polskiej – za to w warunkach sprzyjających patologiom, np. rówieśniczej przemocy.
Polska władza – zwłaszcza poprzednia, ale tę obecną też będzie wkrótce wolno z tego rozliczać – wykazywała się dotąd w obu sprawach biernością. Najwyższa pora, by coś, co kilka miesięcy po ataku Rosji na Ukrainę można było uznać za zrozumiałą sytuację tymczasową, dzisiaj – tuż przed drugą rocznicą inwazji – nazwać po imieniu: patologią. Patologią prawnie może i „nie naszą” – ale już etycznie naszą jak najbardziej.