Kościół inercji

Czy wata otulająca ostre kanty realnych problemów to jedyny obowiązujący sposób mówienia w Kościele i o Kościele?

30.08.2011

Czyta się kilka minut

Znajomy powiedział mi kiedyś, jak sobie radzi z problemem uczestnictwa w niedbale odprawianej Mszy: przyjmuje swój dyskomfort jako ofiarę złożoną Chrystusowi. Przyznaję, że jego wyznanie zrobiło na mnie wrażenie. Znajomy to prawdziwie pobożny katolik, rozumiejący, czym jest majestat liturgii i reagujący z bólem na wszelkie objawy wypaczania jej sensu; w żadnym razie nie chciałem deprecjonować jego intencji. Jednak nie mieści mi się w głowie, jakim cudem mógł wpaść na tak kuriozalny pomysł...

Ofiara w postaci pokornej akceptacji lichej liturgii, wydaje mi się czymś skrajnie odległym od ducha chrześcijaństwa. Pojęcie ofiary w ogóle nie powinno być kojarzone z bylejakością, tym bardziej z byle jak sprawowanym dziękczynieniem. Sam Jezus, choć nieskończenie miłosierny i cierpliwy, za to właśnie bił po łapach przekupniów w świątyni.

Zaniechanie wobec sytuacji, która domaga się naszego działania, znaku sprzeciwu lub przynajmniej jasno uświadomionej wewnętrznej niezgody, zdarza się każdemu. I to właściwie na co dzień. Przeważnie nie jest to grzech wołający o pomstę do nieba. Czym innym jest jednak dorabianie szlachetnych intencji do własnej bierności. Wydaje się, że te mechanizmy usprawiedliwienia w sprytny i wygodny sposób umościły się w polskim Kościele.

Prawo Kowbasiuka

W praktyce naszego zbiorowego życia religijnego rozpleniła się zasada, którą można by streścić słowami niejakiego Mykoły Kowbasiuka, XIX-wiecznego posła na Sejm galicyjski: "Naj bude jak buwało" (Niech będzie to, co dotąd było). W duchu tego hasła myśli i działa - a raczej nie działa - wielu polskich katolików.

I nie chodzi tu nawet o osoby przejawiające objawy umysłowego lenistwa. Tacy znajdą się w każdej społeczności, także w zgromadzeniu świętych, jakim jest Kościół. Ich obecność jest czymś oczywistym, dlatego nie zamierzam jej piętnować. Myślę raczej o ludziach, którzy wykształceniem, temperamentem, wreszcie stopniem zaangażowania (o paradoksie!) bliscy są mojemu znajomemu. O tych, którzy świadomie, lub częściej chyba podświadomie wkładają wiele wysiłku w uzasadnienie, dlaczego lepiej niczego nie zmieniać.

Prawo Kowbasiuka można wyłożyć w kilku aksjomatach. Po pierwsze: jest dobrze. Po drugie: mówienie o tym, że wcale dobrze nie jest, to przejaw złej woli i szkodnictwa. Inercjoniści (tak ich roboczo nazwijmy) to na ogół osoby inteligentne. Skonfrontowani z jaskrawymi przykładami nieprawidłowości nie przeczą temu, co widać czarno na białym. Przyznają że w naszym życiu religijnym istnieją braki, jednak zaraz potem próbują relatywizować: przecież mamy pełne kościoły, gazety i gazetki parafialne oraz gęstą sieć chórów, a w porównaniu z tym, co dzieje się w Niemczech lub Hiszpanii... Ojciec Rydzyk? Hm... Ale popatrzmy, ile dobra niesie wspólny radiowy różaniec! Itd. Mówią tak zapewne w przekonaniu, że wata otulająca ostre kanty realnych problemów, to jedyny sposób mówienia w Kościele i o Kościele.

Trzecią charakterystyczną cechą jest odwoływanie się do chlubnej przeszłości, która przeminęła w Polsce bez większego śladu, zarówno w wymiarze politycznym, jak i kulturowym, jednak w jakiś cudowny sposób przetrwała bez uszczerbków akurat w polskim Kościele. Tak jakby w wymiarze społeczno-religijnym Opatrzność zawiesiła działanie uniwersalnego prawa połączonych naczyń.

Fantomowy konserwatyzm

Problem w tym, że owo Kowbasiukowe "buwało" w rzeczywistości nie odnosi się do kontynuowanej współcześnie tradycji, której należałoby tylko dodać dynamizmu. Model wspólnoty, reprezentowany dziś przez polski Kościół - przynajmniej taki, jaki chcieliby zakonserwować inercjoniści - wcale nie jest "katolicyzmem tradycyjnym", lecz miksturą tego, co było dawniej, ze współczesnym laicyzmem, a nawet nihilizmem.

Wyidealizowany obraz wiejskiego kościółka, gdzie wszystko pozostaje na swoim miejscu, był aktualny przed wojną, no, może jeszcze w trudnych latach okupacji i stalinizmu, ale już na pewno nie potem. Potem przyszła epoka Soboru i jego decyzji, których realizacja nałożyła się na bezprecedensowy proces przemian cywilizacyjnych. Od tamtych czasów minęło pół wieku. Przez ten trudny etap przeszły bez mała trzy pokolenia polskich katolików. Nie było szans, by zachowali oni w nienaruszonym stopniu dawnego ducha, nawet jeśli widzialne struktury Kościoła pozostały bez zmian. Jeśli ktoś próbuje argumentować, że "tradycyjny polski Kościół" nadal istnieje, bo co niedziela ławki w świątyni zapełniają się wiernymi, to znaczy, że myli ilość z jakością. Wniosek nasuwa się sam, już dawno temu sformułował go Stefan Kisielewski: nie może być konserwatyzmu tam, gdzie nie ma czego konserwować.

Gdyby inercjonistom rzeczywiście chodziło o obronę tradycji, mielibyśmy już w Polsce dwa, mocno spolaryzowane ideowo, ośrodki myśli katolickiej: konserwatywny i liberalny. Każdy z nich by się umocnił, doszlifował właściwe sobie pojęcia. Za cenę napięć mielibyśmy ożywienie wspólnoty i pogłębienie religijnej refleksji. Tymczasem nic takiego się nie dzieje. Sztuczne próby dzielenia Kościoła na "łagiewnicki" i "toruński", czy też "przed" i "posmoleński", to tylko naklejki podziałów politycznych, niewiele mających wspólnego z religijnością. Nie idzie za nimi żadna eklezjologia.

Systemowa degeneracja

Konsekwentna obrona takiej hybrydy, mylnie utożsamianej z obrazem Kościoła tradycyjnego, nie może pozostać bez negatywnych konsekwencji. Prawo Kowbasiuka działa tu jak prawo Murphy’ego. Nic nie może się udać: ani narodowe śluby trzeźwości, ani Akcja Katolicka, ani idea Świątyni Opatrzności, ani "wiosna Kościoła", proklamowana swego czasu przez ludzi "pokolenia JP2"...

Aby przeprowadzić jakiekolwiek zmiany, temperatura życia społecznego w Kościele potrzebuje przekroczenia masy krytycznej, a tej nigdy nie osiągnie bez odpowiedniego minimum ludzi "gorących". Ale jak tu można być ideowym heroldem hasła "naj bude", nawet jeśli się je przed samym sobą zakryje pięknym szyldem chrześcijaństwa? Nawet gdy ktoś ma dobrą wolę i zapas cierpliwości, ukrywana za fasadą słów rzeczywistość w końcu upomni się o swoje. Z biegiem lat przestanie mu się "chcieć chcieć", jak powiedział Czepiec w dramacie Wyspiańskiego. Przestrzeń polskiego Kościoła pełna jest takich niedoszłych reformatorów, wypalonych i przepełnionych rezygnacją. Niejeden pociesza się gorzką ironią, a czasem połajankami wobec tych, którzy myślą inaczej.

Tak wygląda obraz tego, co dzieje się dziś w polskim Kościele. Nie zaprzecza mu budzący uznanie rozwój ruchów religijnych - te przecież rozwijają się niejako na uboczu głównego nurtu. Kwitnące gałęzie nie powinny przesłaniać obumierającego pnia.

Jeśli ktoś nie docenia siły spustoszeń, jakie inercja powoduje w życiu kościelnym, niech przypomni sobie lata 70. i 80. Mimo komunizmu, a może właśnie z powodu oporu, jaki generował, intelektualne i duchowe życie Kościoła rozkwitało. Można by wymieniać dziesiątkami nazwiska ówczesnych duchownych i świeckich, którzy pozostawili po sobie setki mądrych książek, kazań czy artykułów. Co ważniejsze: ci ludzie byli słuchani i czytani, a ich naukę powtarzano. Gdzie są dziś? Umarli, zamilkli albo odeszli. A gdzie płomienne wezwania ówczesnych listów pasterskich? Dziś chyba żaden z biskupów nie odważyłby się napisać listu utrzymanego w duchu ofensywy, a nie tylko obrony. Może to przejaw trzeźwej oceny sytuacji, ale jednak czegoś mi żal.

Wicie-rozumicie

Inercjoniści należą do różnych obozów politycznych. Łączą ich nie tyle hasła, ile pewien rodzaj retoryki. A raczej to, co przemycają między wierszami. Przykład pierwszy z brzegu - w "Przewodniku Katolickim" z 14 sierpnia Rafał A. Ziemkiewicz, odpowiadając na pytania Łukasza Kaźmierczaka, deklaruje na samym początku wywiadu: "Wywodzę się z takiej rodziny, w której tradycyjnie księdza nie krytykowano. (...) Nie lubię łatwego mądrzenia się na tematy kościelne".

W tych dwóch zdaniach zawiera się cały sztafaż technik, właściwych publicystyce przychylnej inercjonizmowi. Słowa o księdzu automatycznie zjednują Ziemkiewiczowi przychylność wszystkich, którym bliska jest idea kościelnej "swojskości". Bo która z porządnych, polskich, katolickich rodzin (mówię bez ironii) będzie się chwalić tym, że krytykuje księdza? Tego się po prostu nie robi i wiedzą to wszyscy czytelnicy "Przewodnika Katolickiego". Dalej mamy szczypanie tych, którzy "mądrzą się na tematy kościelne". Znów plus u "swojaków", nieprzepadających za rozgadanymi intelektualistami, którzy w ich oczach chcą zastąpić proboszczów w roli nauczycieli wiary. Istotniejsze jest jednak wskazanie przeciwnika: są nim ci, którzy mają coś do powiedzenia w sprawach "zastrzeżonych" dla duchowieństwa. I wreszcie podstawienie: krytyka Kościoła równa się krytykowaniu księdza. Jakby poza horyzontem własnej parafii nie było już nic do krytykowania.

Niejeden z katolickich publicystów uwielbia takie odwoływanie się do podświadomości czytelników, a jednocześnie podbijanie im bębenka swojskości. A wszystko to dzieje się na starej, znanej z czasów komuny zasadzie "wicie-rozumicie". Gdybyż jeszcze ci wielbiciele wszystkiego, co nasze i katolickie, chodzili na co dzień w kontuszach, przynajmniej byliby konsekwentni. Ale oni są tacy sami jak inni: wolą spędzać czas z laptopem na kolanach, żeglować po Facebooku i słuchać Iron Maiden.

Stare bukłaki

Typowym chwytem polemicznym inercjonistów jest zarzucanie oponentom, że krytykują biskupów. Tymczasem ciche, bierne sabotowanie postanowień tychże biskupów, o ile ci chcą naprawdę coś zmienić, jest przez autorów zarzutów nie tylko aprobowane, ale nawet dobrze widziane.

Nie o krytykowanie księży idzie tu zatem, choć oczywiście i oni mają swój udział w promocji inercjonizmu. Wielu duchownych toleruje, a nawet pochwala najbardziej nawet dziwaczne formy religijności, o ile tylko nie wiążą się one z postulatami zmian sposobu działania kościelnych struktur. Nie od rzeczy będzie zauważyć, że wszystkie współczesne ruchy w obrębie polskiego katolicyzmu, które mniej lub bardziej wyraźnie wykazują, bądź do niedawna wykazywały tendencje sekciarskie, są prowadzone przez księży (Tadeusz Rydzyk, Piotr Natanek i Tadeusz Kiersztyn). Co więcej, wiążą się z obroną klerykalizmu, klasycznej formacji minionej epoki.

Tymczasem wszędzie indziej na świecie ruchy, które dryfowały na pograniczu schizmy i ortodoksji, z reguły charakteryzowały się antyklerykalizmem. Ale tamtym ludziom naprawdę o coś chodziło, nawet jeżeli się mylili. Tutaj, mimo rewolucyjnych wezwań do intronizacji Chrystusa Króla, w sferze eklezjologicznej mamy tylko bierną obronę tego, co stare.

Inercja może być wręcz kluczem do popularności. Skąd wziął się taki, a nie inny "target" ks. Rydzyka? Z poczucia misji wobec wykluczonych? Hm... Tak się składa, że ludzie starzy i ubodzy są w Polsce - poza noworodkami oczywiście - najbardziej bierną częścią społeczeństwa. Siedzą w domach z radiem przy uchu. Ktoś pierwszy musiał wpaść na pomysł, by dać im złudzenie aktywności i uczestnictwa.

A czy podziały polityczne w polskim nie wynikają właśnie z degeneracji skażonego biernością życia społecznego? W sytuacji duchowej pustki musiały się pojawić zastępcze problemy. Jeżeli wlewamy kwas rozpolitykowania do starych bukłaków, nie dziwmy się, że pękają.

***

Skąd się bierze bakcyl inercji? Na pewno z lęku przed zmianami. Po części być może również ze zniechęcenia nieudanymi próbami ich przeprowadzenia. Ja jednak uważam, że to bierność jest przyczyną, a nie skutkiem zmęczenia, tak powszechnego w naszej wspólnocie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp roczny

365 zł 95 zł taniej (od oferty "10/10" na rok)

  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
269,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 36/2011