Kocham cię jak Irlandię

Każdego roku coraz bardziej zdaję sobie sprawę, że nasza wielka opowieść o utracie i przynależności, tak często mająca korzenie w smutku i tęsknocie, stała się – przy pewnej dozie ironii historycznej – jednym z największych skarbów naszego społeczeństwa.

20.01.2020

Czyta się kilka minut

Kontakty z diasporą żyjącą poza naszymi granicami mogą pomóc nam wcielać w życie ideały otwartości, tolerancji, gotowości do wysłuchania różnych racji” – głosi cytat z irlandzkiej premier Mary Robinson wyświetlony na ścianie tuż za wejściem do dublińskiego Muzeum Emigracji.

Zbudował je w dawnych portowych dokach urodzony w Irlandii Północnej wieczny emigrant E. Neville Isdell. Mając ledwie 10 lat, wyjechał z rodzicami do Zambii, gdzie jego ojciec szkolił miejscową policję z technik daktyloskopii, a w wolnym czasie animował lokalne irlandzkie życie kulturalne, organizując na przykład doroczne bale świętego Patryka i gromadząc wokół siebie liczną diasporę. Jako dorosły człowiek Neville Isdell, wspinając się błyskawicznie po szczeblach kariery w ramach koncernu Coca-Cola, mieszkał w kolejnych krajach świata. Sam mówi, że aż w 151. Ten emerytowany już prezes (CEO) Coca-Coli, fundując kilka lat temu muzeum, rzekł: „Sam przecież jestem wiecznym emigrantem. A – jak mówią – możesz wyciągnąć człowieka z Irlandii, ale nigdy nie wyciągniesz Irlandii z człowieka. Historie naszych emigrantów zawsze wydawały mi się warte opowiedzenia. Dlatego właśnie zbudowałem to muzeum”.

Rozpoczęcie pierwszej w życiu wizyty w Irlandii od doków EPIC wydało mi się zatem dobrym pomysłem. Gdy wyszłam z umieszczonej w podziemiach (świetnej skądinąd) ekspozycji, w sklepie z pamiątkami spotkałam panią, która nienaganną polszczyzną przywitała mnie i zdecydowała się poświęcić mi trochę czasu, gdy zaczęłam ją wypytywać o jej irlandzkie życie. I tak jak 95 procent napotkanych przeze mnie w tych dniach Polaków powiedziała mi to samo: „W Irlandii jest mi naprawdę dobrze”.

Do Dublina przyleciałam, by wspierać miejscowy sztab Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, od kilku lat działający bardzo prężnie w wielu irlandzkich miejscowościach: od Dublina przez Cork, Limerick i Galway po niewielkie Carlow czy Gorey, malowniczo położone wśród zielonych wzgórz. Przez cztery dni, które spędziłam jeżdżąc od sztabu do sztabu, spotkałam rzesze rodaków, którym dziś oficjalnie dziękuję za rozmowy i gotowość do podzielenia się ze mną swoim życiem.

Pani w Muzeum Emigracji okazała się bowiem pierwszą jaskółką całkiem dobrej nowiny: oto istnieją zadowoleni z życia Polacy. Widziałam ich na własne oczy. Jeździłam z nimi ich samochodami, piłam z nimi kawę i guinnessa, jadłam w ich towarzystwie obiady i kolacje. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że moje spotkania z polską emigracją z Irlandii nie są reprezentatywnym badaniem na całej populacji, niemniej odsetek ludzi, którzy nie narzekali na los, był szokująco wysoki dla kogoś, kto na co dzień mieszka nad Wisłą. Pomyślałam zatem: a może w odpowiednich warunkach (finansowych, społecznych, socjalnych) i nasz naród ma szansę na uwolnienie się od swej, zdawałoby się, wrodzonej martyrologicznej skłonności, od wkurzenia a priori, od cierpienia za miliony, w którym się tak dobrze wyspecjalizowaliśmy? Może otoczeni tymi, jak ich ponoć nazywają Anglicy, „Jamajczykami Europy” wypuszczamy nieco powietrza z naszego wzdętego narodowego balona i mniej nas on uciska?

Sama jestem przecież taka arcypolska w swoim męczliwym narzekactwie, w znanym doskonale mym bliskim czarnowidztwie, w profilaktycznym budowaniu nastroju wiecznej grozy, w „lepiej się nie ciesz na zapas”, w odziedziczonym po przodkach talencie do odejmowania sobie radości z życia, śmieje się przecież tylko głupi do sera. Gdy ktoś mnie pyta: „Jak leci?”, a ja mówię: „Bywało lepiej” – najpewniej i tak przeżywam całkiem niezły czas.

Emigranci, których dziesiątki spotkałam na swojej trasie, ludzie najróżniejszych zawodów i proweniencji, od 13-16 lat mieszkający na Wyspie, zachowywali się jednak inaczej. Nie wydaje mi się, by mieli powód, aby o swoim życiu nie mówić szczerze. Choć deszcz w Dublinie padał na nas zarówno z góry, jak też z boku oraz od spodu, a wiatr łamał parasole niedoświadczonym w irlandzkim survivalu turystom, oni powtarzali, że jest im tam całkiem OK.

Irlandzka otwartość na przybyszów powtarzała się jak mantra w opowieściach Polaków. Byliśmy im potrzebni, tak jak oni byli potrzebni nam. Obie strony zdały się to rozumieć. Mary Robinson w kolejnym z cytatów wyświetlanych na ścianach muzeum mówiła: „Emigracja przecież to nie tylko kronika smutku, żalu i tęsknoty za utraconym. To także wielka opowieść o wspólnym udziale i adaptacji”.

Taka wydaje się opowieść o wielu Polakach w Irlandii. Mam wrażenie, że można się z niej sporo nauczyć. Dokładnie tak, jak chciała od swoich irlandzka premier. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarka i dziennikarka, wcześniej także liderka kobiecego zespołu rockowego „Andy”. Dotychczas wydała dwie powieści: „Disko” (2012) i „Górę Tajget” (2016). W 2017 r. wydała książkę „Damy, dziewuchy, dziewczyny. Historia w spódnicy”. Wraz z Agnieszką… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 4/2020