Jaramy się profitami. Podcastex o latach powyżej zera

Podcastex: Chcieliśmy polecieć w poprzek. Robiąc krytyczną rewizję lat 90. i zerowych, rozliczyć się z nimi w rozrywkowej formie.
Mateusz Witkowski i Bartek Przybyszewski tworzą duet "Podcastex" // Fot. Ola Nowak / IG @ kola_pics / Podcastex materiały prasowe
Mateusz Witkowski i Bartek Przybyszewski tworzą duet "Podcastex" // Fot. Ola Nowak / IG @kola_pics / Podcastex materiały prasowe

Monika Ochędowska: Lew Rywin zostaje skazany na dwa lata więzienia, z Pyrzowic wylatuje pierwszy samolot do Londynu, w Stanach rusza Facebook, a u nas – Świstak, konkurent Allegro, którego już chyba nikt nie pamięta. Mniej więcej wtedy Polska wchodzi do Unii Europejskiej. Byliście wtedy nastolatkami – co było charakterystycznego dla lat powyżej zera?

Mateusz Witkowski: Nastroje czasów tużprzedunijnych doskonale zapisał i zaśpiewał popularny wtedy łódzki zespół Cool Kids of Death. To dla mnie symbol takiego sflaczałego, zapóźnionego buntu – grupa debiutowała w roku 2001, czyli w czasie, kiedy żaden sprzeciw wobec systemu nie był już możliwy.

Bartek Przybyszewski: A obok CKOD słuchaliśmy raperów, którzy wtedy jeszcze nawijali, że „nie wszystko można kupić, bo nie wszystko ma cenę, wiem o czym mówię – nie jestem, kurwa, biznesmenem”. Tede nagrał swój słynny „wyścig szczurów do szarych domów z szarych murów” o gościu, który popierdziela w gajerku przez miasto, licząc pieniądze. Koledzy z osiedla przecierają oczy.

„Styl jak na wesele, włosy natarte żelem, bieg za portfelem”.

BP: I ten sam Tede niedługo później, na płycie „3H hajs hajs hajs” nawinie: „Hajsu! Joł! Więcej hajsu!”. I doda: „Profity z rapu? Jaram się nimi”. To album, który artysta wyda już we własnej wytwórni, za pośrednictwem której będzie też handlował odzieżą i gadżetami. Podobne biznesowe ruchy wykonają jego koledzy po fachu. Czyli jednak zmienią się w biznesmenów. Może zatem – odpowiadając na twoje pytanie – był to czas takiego rozdźwięku: pieniądze mieć warto, zdobywajmy je, ale po swojemu? Ten dysonans był w ogóle charakterystyczny dla ówczesnej popkultury. W kinie ogromną popularność zdobyły filmy takie jak „Matrix” czy „Fight Club”: antykorporacyjne i antykonsumpcyjne, choć będące produktami amerykańskich korporacji.

MW: Równolegle polska telewizja zaczyna się celebrytyzować i stawiać na „show w wersji premium”, następuje zalew zachodnich formatów w polskim wydaniu, takich jak „Idol”. 

A rzeczywistość?

MW: Bezrobocie było wysokie, przekraczało 20 procent. Trudno było stąd wyjechać. Młodzi ludzie długo wierzyli, że fakt ukończenia stosunków międzynarodowych czy europeistyki będzie skutkował atrakcyjną propozycją pracy w biurze do spraw funduszy unijnych albo podobnym urzędzie. Niekoniecznie takim, który mieści się w Polsce. 

Jako osoby, które kończyły szkołę średnią zaledwie kilka lat po wejściu Polski do UE, trafiliśmy na moment demaskacji opowieści o pożytkach z kształcenia. Zorientowaliśmy się, że rynek pracy nie ma zbyt wiele do zaoferowania osobom, którym nie marzy się „korpokariera”.

BP: Jestem akurat w trakcie czytania wywiadów z przedsiębiorcami w pierwszych numerach miesięcznika „Sukces”. Już w roku 1990 był tam dział pt. „Komu się powiodło i dlaczego” – teksty o biznesmenach, którzy doszli do milionów. I w tych pierwszych numerach jest taki ciąg, kolejno: „król betonu”, „król Wybrzeża” oraz wreszcie: „król sedesów”. W samych tekstach przewijają się podobne motywy: że panowie zaczynali od biedy, że musieli ryzykować, pracować od rana do nocy, zapożyczać się i wyzbyć się życia prywatnego. I dopiero wtedy im wyszło. To była opowieść o kapitalizmie, którą karmiono nas jeszcze w kolejnej dekadzie.

MW: Przekaz był prosty: get rich or die trying. Dziś brzmi: get rich or die trying to buy kawalerka.

BP: Ja dość wcześnie, na początku studiów, w swojej pierwszej pracy zorientowałem się, że kapitalizm niekoniecznie premiuje pracowitość. Że nie zawsze istnieje prosta korelacja pomiędzy dziesiątkami godzin przesiedzianymi w biurze a grubym portfelem. Czasem kluczowy jest po prostu timing – musisz w odpowiednim momencie pojawić się na rynku z odpowiednim pomysłem i to wystarczy, żeby finansowo wystrzelić, a następnie zostać rentierem przed czterdziestką.

Marek Koterski w „Dniu świra” powiedział widzowi wprost: sorry, ale jeśli urodziłeś się w złym momencie historii lub podjąłeś kilka niewłaściwych decyzji i nagle budzisz się na początku nowego milenium w średnim wieku, bez umiejętności obsługi komputera i znajomości angielskiego, to „siema nara”. Prawdopodobnie aż do emerytury będziesz siedział w szkole za 600 czy 800 zł miesięcznie i nie przestaniesz czuć się ofiarą transformacji.

Mamy zatem w krajobrazie lat zerowych smutę i bezrobocie przy jednoczesnym ciśnieniu na sukces – co jeszcze?

BP: To, jak wiele się zmieniło przez ostatnie dwadzieścia lat, pokazuje niespełna półgodzinny dokument „Bojki” Janusza Gawryluka z 2000 r. W odróżnieniu od „Dnia świra” dość mało znany i rzadko opisywany w esejach i artykułach, choć na YouTubie obejrzało go prawie milion osób. Gawryluk, na przykładzie swojego rodzinnego Bielska Podlaskiego, opowiada w nim o Polsce końca lat 90., w której młodzi ludzie, plus minus dwudziestoletni, po prostu szlajają się po mieście. Zjawisko szlajania było bardzo charakterystyczne dla początku lat zerowych, bo naprawdę nie było co robić, głównie przez bezrobocie i brak perspektyw nie tylko na życie, ale i na najbliższy weekend. W wielu miejscowościach brakowało klubów i dyskotek, bloki poobwieszane były tabliczkami informującymi o „zakazie gry w piłkę”, to co i gdzie mieliśmy robić?

MW: To jest wajb z piosenki Myslovitz, w której „wieczorami chłopcy wychodzą na ulicę i rzucają kamieniami w koła samochodów”! Ci wałęsający się ludzie rzeczywiście często reagowali agresją na fakt, że nie mieli ani pieniędzy, ani perspektyw, a przy tym byli skazani na potworną nudę. Siedzieliśmy na tych kanapach, które ktoś kiedyś wyniósł przed blok. One sobie tam stały i mokły na deszczu. Grzyb się na nich robił, a my piliśmy piwo. To było może nawet i przyjemne, ale potem się wracało do domu i w zasadzie nie było specjalnej nadziei na to, że nastąpi jakakolwiek poprawa.

Na marginesie: wróciłem niedawno do niewielkiego, rodzinnego miasta, w którym nie byłem od dobrych kilku lat. Pograłem w kręgle i wydaje mi się, że wyczerpałem tym samym ofertę kulturalną tego miejsca. To oczywiście przykład anegdotyczny, ale o ile nie ma dziś nudy na wielkomiejskich osiedlach, nie znaczy to, że nie ma jej wcale. Staliśmy się krajem całkiem fajnych dużych miast, samowystarczalnych metropolii, co odbywa się często kosztem mniejszych – odciętych od świata – ośrodków. Ten demontaż Polski niemetropolitalnej zaczął się na dobre właśnie w czasach poakcesyjnych. Rewitalizacja miejskich placów i wycinanie drzew, żeby postawić tam marmurowe ławki? Jasne. Jakiekolwiek powody, żeby zostać w rodzinnym mieście? Niekoniecznie.

Dorota Masłowska o wydanym rok po wejściu do UE „Pawiu królowej” rymowała, że jej „piosenka powstała za pieniądze z Unii Europejskiej. Ma na celu zwiększenie liczby głupców w społeczeństwie”. Zastanawiające: dopiero wyszliśmy z PRL-u, a już gardzimy kapitalizmem.

MW: Problem polega chyba na tym, że w opowieści o korzyściach płynących z przystąpienia do UE, którą do nas skierowano, pominięto wątek wspólnoty czy – mówiąc „po papieżowemu” – solidaryzmu społecznego. On długo był czymś, co kojarzyło się ze schedą po PRL-u. Gdy mówiono o tym, co jest publiczne, a więc – przynajmniej teoretycznie – należy do wszystkich, pojawiał się na naszych twarzach grymas. Kwestie związane ze wspólnotowością to były rzeczy ze sztandarów sprzed 1989 roku i nic już wtedy nie znaczyły, także dlatego, że ówczesna władza zrobiła sporo, żeby je skompromitować.

Kraj nie wykształcił w nas postawy obywatelskiej?

MW: Nie chcę tragizować, ale mieliśmy – dorastając – poczucie osamotnienia. Mówiąc „my” mam na myśli przede wszystkim osoby studiujące (lub planujące studiować) kierunki humanistyczne czy trudniące się szeroko rozumianą „robotą w kulturze”, ale nie tylko. Okazało się, że – cytując waszego byłego korektora – „niczego o nas nie ma w konstytucji”. Być może rządzącym wydawało się, że to osamotnienie nas hartuje, ale ja nie jestem fanem zimnego chowu.

Zresztą, nie chodzi tylko o branżowe utyskiwania. Spójrz, seriale dokumentalne w rodzaju „Ballady o lekkim zabarwieniu erotycznym” z lat 2003-2004 dobrze portretują tych wszystkich osamotnionych przez system, pozostawionych samym sobie ludzi wywodzących się najczęściej z klasy robotniczej. Nie ma tam żadnej iskierki nadziei, że coś się nagle wydarzy. Od lat 90. słyszysz: skup się na sobie, nie przejmuj się państwem i nie oczekuj niczego, weź wszystko w swoje ręce, postaw na kreatywność. Nikt się tobą nie zaopiekuje. Twój zakład pracy nie gwarantuje żadnej stabilności zatrudnienia.

Nie uważam, żeby ktokolwiek miał obowiązek bycia kreatywnym, pomysłowym i przebojowym. Udało ci się odnieść sukces literacki, robisz zawrotną karierę muzyczną, zaczynając od publikowania demówek na YouTubie albo – pardon – założyłeś podkast, który ma swoich sympatyków? To fajnie, ale by nie zejść w życiu poniżej progu godności, powinno wystarczyć to, że chcesz uczciwie wykonywać swoją pracę. 

Na przełomie lat 90. i zerowych dochodzi do tego wszystkiego opowieść o sukcesie w zjednoczonej Europie. Więc dalej mamy kult przebojowości, który premiuje znajomość języków, wybór odpowiedniego kierunku studiów, znajomości i tak dalej. Teraz jeszcze zostaje on podbity przez ten unijny optymizm.

I obietnicę robienia kariery za granicą.

MW: Tymczasem państwo powinno oferować coś więcej niż tylko możliwość bezproblemowego wyjazdu i legalnej pracy w innym kraju.

W którym momencie zorientowaliśmy się, że obietnice szybkiego sukcesu to mrzonka?

MW: Niestety orientujemy się tak naprawdę w momencie rządów Prawa i Sprawiedliwości – bardzo długo to trwało.

BP: Ale mam wrażenie, że już po 2010 roku nastąpił – zwłaszcza w popularnych portalach – wysyp tekstów pod tytułem „rzuć wszystko i jedź w Bieszczady zająć się struganiem stylisk do siekier lub produkcją serów rzemieślniczych”. To była reakcja na gwałtowne wypalenie części z nas tym stylem życia, który wtłoczyły nam do głów nowe czasy. Gdy tylko połapaliśmy się, że obietnice kapitalizmu to mrzonka, media zaczęły reagować na ten stan rzeczy nową opowieścią, równie fałszywą.

MW: Ale ta narracja sukcesu jest przecież cały czas obecna w naszej popkulturze, a nawet powiedziałbym, że wątek robienia kasy zajmuje nieporównywalnie więcej miejsca niż kiedyś – weźmy choćby lwią część nowego polskiego rapu czy zjawisko influencerstwa. Tyle że teraz nie chodzi już o to, żeby zarabiać tak, żeby się utrzymać, tylko żeby robić naprawdę dobry papier. I nic dziwnego, skoro zdolność kredytową i szanse na własne mieszkanie z rynku pierwotnego ma tak naprawdę garstka osób.

Wesołe miasteczko na łódzkim osiedlu Widzew. 29 kwietnia 2004 r. // Fot. Cezary Pecold / Reporter

Na ile to, co pamiętamy sprzed dwudziestu lat, możemy zweryfikować z faktycznym stanem rzeczy, na przykład w artefaktach z wczesnego polskiego internetu?

MW: Mamy sporą lukę, jeżeli chodzi o pierwsze lata internetu w Polsce, powoli orientujemy się jednak, że historia polskiej sieci czy polskiej popkultury to po prostu... historia kultury. Tu warto byłoby wspomnieć choćby o świetnym projekcie web96.pl Marcina Wilkowskiego – jednak Marcin również ma świadomość, że niektórych treści publikowanych w tamtych czasach nie da się już po prostu odzyskać, bo jest to technicznie niemożliwe. Podobnie jest zresztą z telewizją. Pojawiają się w sieci jakieś fragmenty, ktoś zgra z VHS-u na YouTube’a fragment starego programu. Ale to są pojedyncze rzeczy, do tego często nieopatrzone żadną datą, bywa że brakuje nawet tytułu produkcji.

Rozmawialiśmy w naszym podkaście z Krzysztofem Marcem, czyli telewizyjnym Panem Tik Takiem, który opowiadał, że gdy TVP ruszało ze swoją platformą VoD, odezwano się do niego, czy nie ma w domu VHS-ów z odcinkami swojego programu. Mówi to nam całkiem sporo na temat tego, z jaką skrupulatnością podchodzi do tematu archiwów telewizja publiczna. Musimy mieć świadomość, że niektóre programy, nigdy nie zdigitalizowane, po prostu zniknęły, nie istnieją fizycznie. A nawet jeśli przetrwały na jakimś porzuconym na strychu VHS-ie, nigdy nie dowiemy się, jak wyglądały, bo (z uwagi na nośnik) audio i wideo będą miały na sobie charakterystyczny VHS-owy filtr.

BP: Na marginesie: niektóre stacje komercyjne bardzo nie chcą, by ich stare programy archiwizować i wrzucać do sieci. Ostatnio robiliśmy odcinek o programie „Najsłabsze ogniwo”, nadawanym w latach 2004-2005 przez TVN. Oprócz tego, że mieliśmy dostęp do prasowych artykułów na temat tego programu, to cały epizod powstał na podstawie siedmiu czy ośmiu odcinków, które są dostępne w internecie. Nie dość, że TVN niespecjalnie chce stare rzeczy wrzucać do sieci, to jeszcze, gdy ktoś już przeszpera te swoje kasety magnetowidowe, scyfryzuje ich zawartość i udostępni na YouTubie – bez motywacji zarobkowych! – stacja nierzadko żąda usunięcia materiałów. Reagują tak ostro, jakby to była wstydliwa historia. 

Wielka szkoda, bo to wszystko sprawia, że wglądu do naszej przeszłości będziemy mieli wraz z kolejnymi latami coraz mniej. Ale być może nasza audycja, Podcastex, staje się dzięki temu jedną z przestrzeni służących do archiwizowania trudno dostępnej przeszłości?

A nie przemawia przez Was po prostu nostalgia?

MW: Mam wrażenie, że działamy dwutorowo, bo nostalgia za dzieciństwem jest często pierwszym impulsem, który przyciąga naszych słuchaczy. Ale od początku chcieliśmy polecieć w poprzek, zrobić krytyczną rewizję tamtego czasu, rozliczyć się z nim w rozrywkowej formie. Z jednej strony wpisujemy się więc w cały ten przemysł nostalgii, który wciąż ma się dobrze, a z drugiej robimy coś przeciw niemu. Natomiast nawet jeśli mówimy o zjawiskach, które były obiektywnie fatalne, to one wciąż wiążą się w naszej pamięci z dziecięcymi, ciepłymi wspomnieniami lat zerowych. Nie da się tego całkowicie oddzielić. Więcej: nie staramy się z tym walczyć. 
 

Bartek Przybyszewski i Mateusz Witkowski są dziennikarzami i blogerami, prowadzą popularny podkast Podcastex, w którym zajmują się zjawiskami lat 90. i zerowych. W zeszłym roku wydali książkę „Podcastex. Polskie milenium”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Od 2018 r. związana z „Tygodnikiem Powszechnym”, dziennikarka i redaktorka Działu Kultury, wydawczyni strony TygodnikPowszechny.pl. W 2019 r. nominowana do nagrody Polskiej Izby Książki za najciekawszą prezentację książek i czytania w mediach drukowanych. Od… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 17-18/2024

W druku ukazał się pod tytułem: Jaramy się profitami

Artykuł pochodzi z dodatku „20 lat minęło. Polska w Unii