Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Wiosną wspominam czas, kiedy urodziła się moja córka, i gdy karmiłam ją piersią, patrząc na rozkwitające pąki. Jesienią zbieram z dziećmi kasztany, planując pradawne zabawy ludzikami o rękach i nogach z wykałaczek. Teraz jednak widok prawie kwitnących kasztanów przypomniał mi, że oto właśnie mija 20 lat od mojej matury w chorzowskim Słowaku, czyli Uniwersyteckim I LO im. Słowackiego.
Tamten rok miał był końcem świata. Wieszczono nadejście Królestwa Bożego, ostateczne realizacje Nostradamusowych przepowiedni, a przynajmniej to, że komputery, przestawiając w noc sylwestrową cyferki w datach z „19” na „20”, zjedzą nasze oszczędności na kontach. Ale 1 stycznia świat obudził się tylko na zwyczajnym kacu, a potem już jakoś poszło. Zresztą wizja końca cywilizacji mniej wtedy przerażała od ustnego z fizyki czy historii.
Przed pisemnym z polskiego byłam spokojna, na pisemnym francuskim też nie czułam się źle. Zwłaszcza że to były matury bez obowiązkowej matematyki, sprawdzane przez nauczycieli z naszej szkoły, którzy, nagle jakby łagodniejsi, przechadzali się między ławkami i sugerowali, żeby może jednak jeszcze raz coś przemyśleć, albo kiwali głową, że słuszny jest kierunek, któryśmy w amoku pisarskim obrali.
Jatka zaczynała się dopiero w salach egzaminacyjnych uniwersytetów, bo to tam decydowano, czy przyjmą nas na studia. Wypasione świadectwa maturalne miały wówczas wartość papieru, na którym je drukowano.
Na egzamin wstępny przyjechałam z rodzicami, którzy czekali na ławeczce, paląc. Zapach nerwowego potu w wielkiej sali któregoś z kolegiów UJ był przejmujący. Patrzyliśmy na siebie wrogo, zdawkowo pozdrawiając konkurentów znanych z widzenia. Wyż demograficzny z lat stanu wojennego szedł ławą na uniwersytety, w panice przekazując sobie statystyki typu „59 osób na jedno miejsce na prawie”. Na politologii, gdzie zdawałam, podczas egzaminu niemal zabrakło tlenu.
Jedna bowiem wówczas obowiązywała narracja: ucz się i pracuj, wyższe wykształcenie kluczem do sukcesu i pracy w Ernst & Young albo w „Gazecie Wyborczej”, co tam kto lepiej umiał – liczyć czy pisać. Była to jednak narracja fałszywa, o czym przekonywaliśmy się wchodząc na rynek pracy. Wielu musiało szukać szczęścia za granicą, tylko niektórzy je tam znaleźli. I tak mogliśmy się czuć szczęściarzami – wejście do Unii umożliwiało tę ucieczkę i mozolne budowanie życia od zera, ale przynajmniej w silnej walucie.
W moich wspomnieniach z tamtego czasu jest rys wielkiego chaosu. Tym wyraźniejszy, im bardziej analizuję wybory życiowe swoje i przyjaciół. Wielu wybrało wówczas plan na życie co najmniej pochopnie, czasem zaskakująco dziwnie. Zawracaliśmy z tych dróg potem, korygując je, na ile się dało, ale czasem dojście z życiem do ładu zajmowało i dwie dekady.
Patrząc na kwitnący kasztanowiec, staram się przyłożyć własne wspomnienie do tego, jak muszą się czuć dzisiejsi maturzyści. W środku pandemii, z niepewnością jutra przewyższającą stukrotnie tę, która mi wówczas towarzyszyła. Nam obiecywano, że spełni się nasz sen. Możliwe, że dzięki wierze w obiecany sukces łatwiej było zacisnąć zęby i wiecznie próbować. Dziś mamy po 40 lat i wiemy, że było to wielkim kłamstwem. Kto jednak 20 lat temu miał w sobie wolę wątpliwości, skoro świat mamił błyskotkami?
Maturzystom roku 2020 dedykuję więc cytat z C.S. Lewisa. O przewidywaniu przyszłości pisał: „To próba odgadnięcia przez nas fabuły dramatu, w którym jesteśmy postaciami. Tylko jak postacie mogą odgadnąć fabułę? Nie jesteśmy autorem sztuki ani jej reżyserem, ani nawet publicznością. Występujemy w spektaklu. Dobre odegranie scen, w których bierzemy udział, jest dla nas o wiele ważniejsze niż zgadywanie, co będzie się działo w następnych” (przeł. Magda Sobolewska).
Trzymajcie się. I nie bójcie się wątpić w to, co wam mówią – zarówno o sukcesie, jak i o klęsce. ©