Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Pierwszy instruktor wydzierał się na mnie przy byle okazji i złagodniał dopiero wtedy, gdy mu powiedziałem, że rezygnuję. Ostatnia jazda była najprzyjemniejsza, mogłem zjeżdżać z prawego pasa na lewy i z powrotem bez kierunkowskazu, a on delikatnie pytał, czy wiem, o czym zapomniałem. Nie lubię ludzi, którzy znęcają się nad innymi. Rozstaliśmy się w zgodzie, ale na kolejny kurs zapisałem się dopiero po pięciu latach.
Tym razem jazdy uczył mnie mój kolega Jacek. Jacek był i jest uosobieniem spokoju, nigdy nie podnosi głosu, przez najtrudniejsze ronda przeprowadza kursantów z cierpliwością instruktora wspinaczki. Wysoki i szeroki w barach, daje uczącym się poczucie bezpieczeństwa, tak jakby podczas ewentualnego zderzenia sam miał być ich poduszką powietrzną. Sprawia wrażenie, jakby widział już wszystko i nawet najgłupsza reakcja czy powtarzany po wielokroć błąd nie były w stanie wyprowadzić go z równowagi. Nie zasypuje uwagami, najczęściej w ogóle nie rozmawia o jeździe, wskazówki przekazuje jakby mimochodem. Zdałem za pierwszym razem, chociaż byłem najstarszy na kursie – na przedzie peselu jako jedyny miałem szóstkę, podczas gdy dominowały ósemki. Od dwudziestu lat nie spowodowałem wypadku, raz tylko na drogę wyskoczył mi jeleń.
W dniu egzaminu gwałtownie spadło ciśnienie. Wszyscy poruszali się jak śnięte ryby, mnóstwo osób nie wyjechało z placu, bo oblewało najprostsze manewry, jak zawracanie czy parkowanie przodem. Mnie udało się wyjechać na miasto i radziłem sobie dobrze, aż zorientowałem się, że mój egzaminator, starszy mężczyzna z brodą, zasnął. Ściślej mówiąc, nie zasnął, tylko się zdrzemnął, przysnął sobie i przestał mnie obserwować. Przejechałem na wprost kilka skrzyżowań, ale kiedy dojechałem do wielkiego ronda, uznałem, że muszę zapytać, co dalej. Na moje nieco zbyt głośne: „I dokąd teraz?”, egzaminator ocknął się i w ostatniej chwili powiedział: „W prawo, w prawo”. Skręciłem w prawo, potem włączając się, wymusiłem pierwszeństwo, a kilometr dalej wziąłem zakręt tak nieprecyzyjnie, że najechałem na ciągłą linię. Egzaminator nie odzywał się, dopóki nie dojechaliśmy z powrotem na plac. „Wie pan, co pan źle zrobił?”, zapytał miękkim głosem. „Wiem”, odpowiedziałem zgodnie z prawdą. „No więc zdał pan”, usłyszałem i było po wszystkim.
Przypomniałem sobie te wszystkie przygody, czytając tom felietonów Jiříego Menzla, który podarowała mi Ela. W tomie tym, zatytułowanym „No, nie wiem…” (ten zwrot – czytamy w książce – to wyraz charakterystycznego dla Czechów optymizmu życiowego temperowanego przez sceptycyzm), wybitny reżyser wspomina, jak sam uczył się jeździć samochodem. Jego nauczycielem był pan Musil, który wcześniej nauczył tej sztuki pana Hrabala i panią Hrabalową i również z Menzla próbował zrobić przyzwoitego kierowcę.
„Nasze kręte drogi życiowe – pisze Menzel (tłumaczony przez Andrzeja S. Jagodzińskiego) – co chwilę napotykają niekwestionowane prawdy, które są tak oczywiste i przeźroczyste, że w ogóle ich nie dostrzegamy, choć są równie niepodważalne jak prawo grawitacji czy twierdzenie Pitagorasa”. Otóż jedną z takich niepodważalnych prawd objawił Menzlowi wspomniany pan Musil. A brzmi ona tak: „Panie Menzel. Nie zapomnij pan, że na szosie możesz pan spotkać jeszcze większego idiotę, niż jesteś pan sam”.
Z tą myślą od pewnego czasu siadam za kierownicą, przechodzę przez jezdnię, załatwiam sprawy na poczcie, robię zakupy, a także przystępuję do pisania.