Z Kabulu do Krakowa

ALISHER SHAHIR, MASOOMA SULTANI, afgańscy dziennikarze ewakuowani do Polski: Dwie noce spędziliśmy przy kabulskim lotnisku wśród wystrzałów. Na rękach mieliśmy pięciomiesięcznego syna. Po tym, co przeżyliśmy, musieliśmy wyjechać za wszelką cenę.

06.09.2021

Czyta się kilka minut

Masooma i Alisher ze swoim synkiem. Kraków, 2 września 2021 r. / / JACEK TARAN
Masooma i Alisher ze swoim synkiem. Kraków, 2 września 2021 r. / / JACEK TARAN

PAWEŁ PIENIĄŻEK: Rozmawiamy w Krakowie, do którego przyjechaliście parę dni temu, po tym, jak po odbyciu kwarantanny opuściliście ośrodek dla uchodźców. W ciągu ostatnich kilkunastu dni wiele się wydarzyło. Wróćmy do tamtej soboty, 14 sierpnia. Talibowie błyskawicznie zajmują kolejne prowincje, są bardzo blisko Kabulu. Amerykanie i ich zagraniczni sojusznicy za kilka dni mają wycofać się z Afganistanu…

ALISHER SHAHIR: Wieczorem oglądaliśmy wiadomości w telewizji i przeglądaliśmy media społecznościowe. Śledziliśmy zdobycze talibów w sąsiednich prowincjach.

Myśleliście, że zdobędą też Kabul?

AS: Tak, ale nie sądziliśmy, że upadnie w jeden dzień, a prezydent Aszraf Ghani ucieknie… Zanim położyliśmy się spać, powiedziałem żartobliwie do żony: „Jak się obudzimy, w mieście będzie pełno talibów”.

Pomóż Masoomie i Alisherowi zadomowić się w Polsce. Dołącz do zbiórki Fundacji Tygodnika Powszechnego >> 

Coś się zmieniło przez noc?

MASOOMA SULTANI: Wszystko wyglądało jak wcześniej. Talibów nie było. Dlatego Ali poszedł do swojej redakcji, a ja na spotkanie z kolegą do kawiarni. Zamówiliśmy po kawie i ciastku. Sprawdzaliśmy procedury i możliwości aplikowania o kanadyjską wizę. Spełnialiśmy warunki, ale było już za późno. Talibowie mogli wkroczyć do miasta w każdej chwili, więc nie było już czasu, żeby aplikować. Nagle zapanowało poruszenie w kawiarni i na ulicy. Spojrzałam na mój telefon i wyświetliło mi się mnóstwo nieodebranych połączeń, głównie od rodziny. Internet działał bardzo słabo, zasięg zanikał.


AFGANISTAN: CZYTAJ WIĘCEJ W SERWISIE SPECJALNYM >>>


AS: Sieci telekomunikacyjne ledwie dawały radę. Wszyscy do siebie dzwonili, próbowali zrozumieć, co się dzieje.

MS: Jak już w końcu udało mi się połączyć, to po kolei Ali, moje siostry i mama wypytywali, gdzie jestem. Potem udało mi się włączyć Facebooka. Wszyscy pisali o jednym: talibowie nadchodzą. Sytuacja zmieniała się gwałtownie. Ledwie przeczytałam, że znajdują się na skraju miasta, a już wyświetliła mi się informacja, że są w mieście. A po chwili zbliżali się do centrum.

Co się działo w kawiarni?

MS: Ja i mój kolega byliśmy zupełnie zaskoczeni. Miałam swobodnie założony hidżab na głowie, że odsłaniał mi włosy. Po przeczytaniu tych informacji od razu go poprawiłam, żeby nic spod niego nie wystawało. Powiedziałam koledze, że musimy natychmiast stąd wyjść. Talibom nie spodobałoby się, że zamężna kobieta przebywa w kawiarni z obcym mężczyzną. Mogliby nas za to wychłostać. Wrzuciłam w pośpiechu telefony i komputer do torby. Szybko zapłaciliśmy i wyszliśmy.

Samochody w mieście stały już wtedy w korkach.

MS: Chcieliśmy złapać taksówkę, ale nie było żadnej pustej. Nasz dom znajduje się daleko od tej kawiarni. Kierowcy, którzy mieli wolne miejsce w samochodach, nie chcieli jechać w tamtym kierunku, bo również stamtąd nadciągali talibowie. Nie wiem, ile czasu minęło, ale nareszcie ktoś zgodził się mnie zawieźć. Gdy dojechałam do domu, zadzwoniłam do Alego, żeby się dowiedzieć, gdzie się znajduje.

AS: Powiedziałem, że próbuję dostać się do domu.

MS: Przyjechałeś jakieś pół godziny po mnie. W tym czasie talibowie byli już koło kawiarni, w której jeszcze niedawno siedziałam.

Ali, a co Ty robiłeś przez ten czas?

AS: Rano życie toczyło się jak dotychczas. Jedynie nie mogłem wypłacić pieniędzy z banku. Poszedłem tam przed pracą, ale stało w kolejce z trzysta osób. Więc zrezygnowałem. Zresztą i tak wkrótce ogłoszono, że banki się zamykają.

W biurze coś się zmieniło?

AS: Też bez zmian. Wszyscy pracownicy, niezależnie od płci, stawili się tego dnia. O dziewiątej pojawiła się informacja, że talibowie stanęli u bram Kabulu. Wówczas telefony moich kolegów i koleżanek się rozdzwoniły. Ich bliscy błagali, żeby jak najszybciej wrócili do domów. Zostaliśmy jednak, żeby śledzić wiadomości. Bałem się o Masoomę, więc dzwoniłem do niej, ale nie odbierała. Z resztą rodziny miałem kontakt i wiedziałem, że są bezpieczni.

Godzinę później dostaliśmy potwierdzenie, że talibowie są w Kabulu. Byliśmy jak porażeni, nie rozumieliśmy, co się dzieje. Jedynym komunikatem z pałacu prezydenckiego był tweet o tym, że sytuacja jest pod kontrolą. Nikt już w to nie wierzył. Ulice stanęły, pozamykano biura, markety, sklepy, bazary. Ludzie po prostu pobiegli do swoich domów.

Przed jedenastą mieliśmy potwierdzenie od trzech źródeł w pałacu prezydenckim, że prezydent Ghani uciekł z kraju. Nie mogliśmy w to uwierzyć. Choć mieliśmy trzy źródła, to nie chcieliśmy tego publikować. Wydawało się to nieprawdopodobne i nie chcieliśmy rozpowszechniać nieprawdziwej informacji, szczególnie takiego kalibru.

Co działo się w Waszej redakcji?

AS: Zbieraliśmy komputery, niszczyliśmy dokumenty, bo nie chcieliśmy, żeby wpadły w niepowołane ręce. Nagle usłyszeliśmy strzelaninę na ulicy. Wszyscy, którzy byli w redakcji, zaczęli z niej uciekać. Nawet nie zdążyłem zamknąć pokrywy laptopa na biurku. Na ulicy talibowie strzelali w powietrze. Ludzie byli przerażeni. Wielu z nich nigdy w życiu nie widziało taliba z bliska. Przez ponad dwadzieścia minut próbowałem złapać taksówkę, aż wreszcie udało mi się dotrzeć do domu.

Tam była już Masooma.

MS: Byłam w takim szoku, że nawet nie mogłam płakać. Ali próbował mnie uspokoić. Mówił, że wszystko będzie dobrze.

Ale sam w to nie wierzyłeś?

(Ali kręci przecząco głową)

MS: Oczywiście, że nie! Chciał mnie tylko uspokoić. Po kilkunastu minutach przyszli do nas mój tata, mama, brat, siostry. Jesteśmy dziennikarzami, więc uznali, że to my będziemy mieć najwięcej bieżących informacji. Wypytywali, co się dzieje. Obawiali się o nasze bezpieczeństwo, my zresztą też.

Dlaczego czuliście się zagrożeni?

AS: W gazecie „Subhe Kabul”, w której pracowałem, prowadziłem rubrykę, gdzie opisywałem trudne doświadczenia ludzi w trakcie rządów talibów w latach 90. Dodatkowo mój znajomy ze studiów dołączył do talibów. Wiedział o mnie prawie wszystko. Ostatnio pisał do mnie dziwne wiadomości. Miał pretensje, że krytykuję talibów, i wzywał do przestrzegania prawa szariatu. Naszemu wspólnemu znajomemu powiedział, że przekazał nasze nazwiska ugrupowaniu. Wiedziałem, że jeśli talibowie przejmą władzę, to prędzej czy później sięgną po te listy.

MS: Obawialiśmy się też z powodu naszej aktywności w mediach społecznościowych, bardzo często na zdjęciach występowałam bez hidżabu. Udzielaliśmy wywiadów, gdzie byliśmy przedstawiani jako taka barwna para. Przede wszystkim jednak chodziło o to, że pracowaliśmy w mediach. Do tego w ostatnich latach zajmowałam się monitoringiem mediów dla amerykańskiej firmy.

Co postanowiliście zrobić?

MS: Szukaliśmy sposobu na opuszczenie Afganistanu. Pisaliśmy do naszych znajomych z kraju i zagranicy, żeby nam pomogli. Wszyscy mówili, że pracują nad naszą sprawą, ale nie było żadnej szybkiej i pozytywnej reakcji. Gdy potem zobaczyliśmy zdjęcia z kabulskiego lotniska, to pomyślałam, że dostanie się na samolot jest po prostu niemożliwe. W domu spędziliśmy noc, ale następnego dnia ukryliśmy się w innym mieszkaniu. Wielu sąsiadów wiedziało, że mamy do czynienia z mediami. To mogło być niebezpieczne.

We wtorek dostaliście potwierdzenie z polskiej ambasady w New Delhi, że trafiliście na listę ewakuacyjną.

MS: To stało się dzięki tobie, Paweł. Musiała być szesnasta, gdy zadzwonił pracownik placówki. Następnie wysłał maila z informacją, gdzie i kiedy mamy się stawić.

Samolot miał odlecieć o szóstej rano następnego dnia.

MS: Wróciliśmy do naszego domu. Spakowaliśmy trochę rzeczy. Wzięliśmy z Alim ubrania na trzy-cztery dni. A dla naszego Kianusha – mleko, pampersy i odzież. Bardzo długo szukaliśmy taksówki, pytaliśmy też krewnych, którzy mają samochody, czy zawieźliby nas na lotnisko. Wszyscy jednak odmawiali, bo bali się talibów, szczególnie że było już po dwudziestej drugiej.

Talibowie ogłosili godzinę policyjną.

AS: Powiedziałem naszemu przyjacielowi, że mamy samochód, więc my go zabierzemy z domu, pojedziemy razem, zostawię mu kluczyki, a on odstawi pojazd na nasz parking. Ale też nie chciał.

MS: Powiedziałam Alemu, że musimy coś znaleźć, bo to nasza jedyna szansa, żeby wyjechać. Nie chciałam jej stracić. Byłam gotowa nawet iść na piechotę na lotnisko, mimo że jest daleko i musielibyśmy iść godzinami.

AS: Jak zadzwoniłem do jednej służby taksówkarskiej, to zażyczyli sobie sto dolarów.

MS: Dotychczas za trasę na lotnisko trzeba było zapłacić 150, maksymalnie 300 afgani [równowartość ok. 6,5 i 13 złotych – red.]. Nigdy nie było tak drogo. A my nie mieliśmy tylu pieniędzy. Cała nasza gotówka to 1150 afgani [ok. 50 zł – red.]. Reszta była w banku. Wcześniej nie myśleliśmy o wybieraniu większej gotówki, bo sytuacja nie wyglądała tak źle.

AS: Przez godzinę szukałem taksówki. Jeden kierowca zgodził się pojechać za 300 afgani.

Wyruszyliście po dwudziestej trzeciej.

MS: Gdy przejeżdżaliśmy koło talibów, łapałam Alego za rękę i mocno ściskałam. Płakałam. Bardzo się baliśmy, że nie uda się nam dotrzeć na lotnisko. Dlatego pojechał z nami mój młodszy brat. Umówiliśmy się, że jeśli talibowie będą chcieli nas aresztować, to wybłagamy ich, żeby zostawili naszego syna Kianusha bratu i puścili ich obu wolno.

Dotarliście na lotnisko około północy. Mieliście znaleźć bramę Abbey i przez nią dostać się do części wojskowej lotniska.

MS: Myśleliśmy, że ci wszyscy ludzie tłoczący się przed lotniskiem nie mają potrzebnych dokumentów, żeby wylecieć. Skoro więc my mamy wszystko, co potrzebne, to będzie jak dawniej. To znaczy zostaniemy przepuszczeni, w środku przejdziemy przez bramki, odprawimy się i po sprawie. Kiedy zobaczyliśmy, jaki ścisk panuje przed lotniskiem, to oddaliśmy bagaże mojemu bratu, który taksówką wrócił do domu. Zabraliśmy tylko tę walizkę z rzeczami Kianusha.

AS: Cały czas musieliśmy trzymać go na rękach i pilnować, żeby nie zgniótł go tłum. Ludzie nie zwracali na siebie uwagi. Gdy talibowie strzelali, to tłum się rozbiegał. Niektórzy padali, byli tratowani albo przewracali się na nich inni ludzie. Widzieliśmy, jak kobieta upadła na drut kolczasty, żyletkowy. Wszędzie było mnóstwo krwi, a jej dziecko płakało.

Od razu udało Wam się znaleźć wejście, przez które mieliście się dostać?

MS: Nie wiedzieliśmy, gdzie znajduje się brama Abbey, bo nigdy wcześniej nie byliśmy na lotnisku wojskowym. Stąd te nazwy były obce. Taksówkarz podwiózł nas pod jakąś bramę. Było tam może z trzysta osób. Większość z nich to młodzi mężczyźni bez rodzin. Nie mieli dokumentów, ewentualnie jakiś papier w ręce. Byliśmy tam może przez dwadzieścia minut. Próbowaliśmy się dowiedzieć, czy znajdujemy się w dobrym miejscu, ale nie było to łatwe. Afgański żołnierz [z armii rządowej – red.] stał na bramie, ale nie odpowiadał na żadne pytania. Milczał. Znajdujący się tam ludzie też nic nie wiedzieli.

Szukałam informacji w internecie, dzwoniłam i wysyłałam wiadomości, ale nikt nie potrafił mi pomóc. Dopiero dziennikarka Jagoda Grondecka [znajdująca się wtedy w Kabulu – red.] wysłała nam lokalizację. Byliśmy pewni, że jesteśmy w złym miejscu, ale nie wiedzieliśmy, jak się dostać do tego na mapie. Jeden z taksówkarzy powiedział, że zabierze nas do właściwego wejścia. To nie było jakoś daleko, ale chciał od nas 300 afgani.

Zostało Wam już tylko 650 afgani.

MS: Gdy dotarliśmy do drugiego wejścia, zobaczyliśmy mnóstwo ludzi. Taksówkarz powiedział, żebyśmy dali mu pieniądze i natychmiast wychodzili z auta, bo jesteśmy na miejscu. Na zewnątrz ciągle strzelano w powietrze. Powiedziałam mu, żeby dał nam minutę, przestaną strzelać i wysiądziemy. Odpowiedział, że tutaj cały czas strzelają, więc mamy wysiadać. Wysiedliśmy. Usiadłam obok samochodów, trzymałam Kianusha na rękach i płakałam. Te wystrzały były tak blisko nas, strasznie głośne. Przy każdym z nich się wzdrygałam. Okropne.

To też nie było właściwe wejście?

MS: Pytaliśmy wszystkich dookoła, czy to Abbey Gate. Nie wiedzieli. Mówili tylko, że to „brama amerykańska”.

AS: Rozmawialiśmy z Jagodą i pokazała nam dokładną lokalizację. Pokazaliśmy to jednemu kierowcy, bo wciąż nie wiedzieliśmy, jak tam dokładnie trafić. Twierdził, że świetnie zna to miejsce, więc nas zawiezie. Ale to też nie było to wejście, tylko główna brama prowadząca na lotnisko cywilne.

MS: Zaczęliśmy protestować, że zawiózł nas w złe miejsce. Żądał pieniędzy i kazał natychmiast wysiadać. Groził, że w innym razie powie talibom, że nie chcemy mu zapłacić. Daliśmy mu 300 afgani i wysiedliśmy. Tam była straszna kolejka. Stali też talibowie z bronią i biczami. Wszystkim kazali siedzieć. Nam też. Bez dyskusji to zrobiliśmy. Wreszcie podeszliśmy do kolejnego taksówkarza. Za 200 afgani obiecał nas zawieźć do bramy, której szukamy. Tak też się stało.

Co zrobiliście z ostatnimi 50 afgani?

MS: Następnego dnia kupiliśmy wodę. Potem nie zostało nam już nic. Prosiliśmy inne rodziny ewakuujące się do Polski, żeby kupiły nam wodę, a my oddamy im na miejscu. Oczywiście dostaliśmy ją od nich – i to za darmo. Byłam strasznie głodna, ale nie mieliśmy nic do jedzenia. Przede wszystkim zależało mi na wodzie. To było najważniejsze.

Dużo było ludzi czekających na lot do Polski?

AS: Było tam może z piętnaście osób. Mężczyźni stanęli w kole, a ich rodziny usiadły w środku.

MS: To była bardzo mała grupa. Myśleliśmy, że może to wszyscy i tak mało nas leci do Polski. Jagoda była w kontakcie z przedstawicielami Polski, wejście było blisko, ludzi też nie było tak dużo. Wydawało się, że wszystko pójdzie sprawnie.

AS: Mieliśmy jednak czekać, bo dojeżdżały do nas kolejne rodziny, a ktoś z Polski miał podejść do bramy koło siódmej i nas wprowadzić. Godzinę przed wyznaczonym czasem ruszyliśmy do bramy. Panował tam już straszny tłok.

Przy bramie jednak nikogo nie dostrzegliście.

AS: Krzyczeliśmy „Polska”, ale nikt się nie zjawił. Brytyjski żołnierz powiedział, że jeśli chcemy wejść do środka, musimy mieć potwierdzenie ze środka. Ktoś musi nas konwojować. Nie możemy wejść samodzielnie.

MS: Pokazałam mu wszystkie dokumenty. Płakałam ja i Kianush. Powiedział, że bez kogoś z Polski nie może nic zrobić. Poprosił, żebyśmy odeszli. Mniej więcej w tym samym czasie zagraniczni wojskowi stojący przed lotniskiem poprosili talibów, żeby przegnali ludzi, bo w tym tłumie nie mogą znaleźć tych, którzy muszą wejść do środka.

Jak to?

MS: Jeden z Afgańczyków współpracujący z zagranicznymi wojskami wszedł na bramę i przez megafon zwrócił się do talibów, którzy stali w pobliżu, żeby przyszli im pomóc. Wówczas podjechali talibowie znajdujący się niedaleko. Byli uzbrojeni i z biczami. Strzelali w powietrze, odpychali też ludzi. Jeden zaczął bić Alego po plecach. Zamachnął się też na mnie, lecz Ali zaczął na niego krzyczeć, dlaczego chce bić jego żonę i dziecko. Płakałam tak głośno, prosiłam, żeby przestali. Musiałam powstrzymać Alego, bo był bardzo zły i jeszcze wdałby się z nimi w bójkę.

AS: Oni byli straszni. Pchali wszystkich. Nie patrzyli, czy to kobieta, czy dziecko.

MS: Nie mogłam zrozumieć, co takiego złego zrobiliśmy, że musimy się z czymś takim mierzyć. Powiedziałam Alemu, żebyśmy wrócili do domu. Kupimy tyle jedzenia, ile się da, zamkniemy drzwi na wszystkie zamki i nie będziemy wychodzić na zewnątrz. Prosiłam, żebyśmy wrócili, bo z dzieckiem na rękach nie przepchamy się do środka. Ali odpowiedział, że jeśli za jakiś czas sytuacja się nie uspokoi, to wrócimy do domu.

AS: W tym momencie nie wierzyliśmy, że uda nam się wejść na lotnisko.

MS: Talibowie bili, strzelali, mieli gdzieś życie innych. Tylu ludzi było rannych. Jedną z osób z naszej grupy uderzyli karabinem i złamali jej rękę. To nas przestraszyło jeszcze bardziej. Nie chcieliśmy, żeby coś nam się stało, a przede wszystkim Kianushowi.

AS: Do tego było gorąco. Staliśmy w pełnym słońcu. Bez jedzenia i praktycznie bez wody.

MS: Od czwartej rano do czternastej Kianush nie pił mleka. Ciągle płakał. Był już tak zmęczony, że wydawał dźwięki, jakich dotychczas nie słyszeliśmy. Od słońca miał poparzoną głowę.

Co zrobiliście po tym, jak talibowie Was odepchnęli od wejścia?

MS: Usiedliśmy przy ulicy. Jagoda pojechała do miasta, żeby zabrać kolejne osoby. My wraz z innymi rodzinami, które miały lecieć do Polski, trzymaliśmy się razem. Kontaktowaliśmy się z ambasadą w New Delhi i z innymi osobami, żeby nam pomogły i żeby przypadkiem o nas nie zapomniano.

Ściemniało się i mieliście spędzić kolejną noc przy lotnisku.

MS: Byliśmy wszyscy razem na parkingu niedaleko. Jagoda powiedziała, że nasz lot może być w nocy, więc lepiej się odsunąć. Mniejszymi grupami chodziliśmy, żeby sprawdzać sytuację przed bramą. W nocy pojawiła się już informacja, że lot będzie dopiero o szóstej rano.

AS: Nie spaliśmy od wyjścia z domu.

MS: Zamiast tego ciągle myśleliśmy, jak się dostać do środka, bo czuliśmy, że utknęliśmy. Ali i inni chodzili i sprawdzali sytuację, a następnie mówili nam, co się dzieje. Gdzieś o drugiej w nocy poszli w stronę bramy, wrócili i powiedzieli, że nie ma już tam talibów. Że można swobodnie dojść do bramy. To była szansa.

AS: Mieliśmy doświadczenie z minionej nocy. Że jeśli przyjdziemy później, to znowu przegapimy samolot, bo w międzyczasie odleciał przynajmniej jeden. Gdy zobaczyłem, że talibowie zwinęli posterunek, od razu wróciłem i powiedziałem Masoomie: „Wstawaj, idziemy”. Inni nie chcieli tego robić, bo do szóstej było jeszcze dużo czasu. Powiedziałem, że zanim tam dotrzemy, akurat będzie szósta.

Tłum był niewyobrażalny. Ledwie łapaliśmy powietrze. Kianusha musiałem unosić nad sobą. Przebijaliśmy się przez trzy godziny, aż dotarliśmy w pobliże bramy, gdzie stali brytyjscy żołnierze. Znaleźliśmy się tam o szóstej rano, czyli tak, jak nas proszono. Wysłałem grupie wiadomość, że jesteśmy na miejscu i jest szansa, żeby wejść. Pokazaliśmy brytyjskiemu żołnierzowi wszystkie nasze dokumenty. Powiedział, że jeśli tylko zobaczy kogoś z Polski, to od razu ich zawoła i powie, że ich pasażerowie są tutaj.

MS: Kianush strasznie płakał. Prosiliśmy tych żołnierzy, żeby pozwolili nam usiąść blisko nich, bo nasze dziecko było wykończone, do tego nie dało się oddychać. Pozwolili nam przejść za swoje pozycje, ale nie przez bramę, i usiąść na ziemi.

AS: Powiedzieli, żebyśmy czekali na polskich żołnierzy. Oni pojawili się około siódmej. Powiedziałem: „Dzięki Bogu!”.

MS: Wtedy płakaliśmy już wszyscy, Kianush, Ali i ja. Polska żołnierka wzięła naszego synka i polała mu głowę wodą, bo wyglądał już bardzo źle. Nie mogłam powstrzymać płaczu, choć mówili nam, że jesteśmy bezpieczni i wszystko jest dobrze.

Po przejściu przez bramę czuliście ulgę?

MS: Wciąż nie byłam pewna, że uda nam się dotrzeć do Polski. Wszyscy byli bardzo mili. Uspokajali nas. Prosiłam, żeby zabrano nas jak najszybciej. Ale czekaliśmy na resztę.

AS: Przed ósmą byliśmy na lotnisku, ale samolot mieliśmy dopiero po szesnastej.

Byliście już jednak pewni, że się wydostaniecie z kraju?

MS: Po starcie bałam się, że może talibowie zestrzelą samolot. Dopiero jak byliśmy wysoko w powietrzu, powiedziałam sobie: „Teraz już nas nie dosięgną”. ©

ALISHER SHAHIR urodził się w 1993 r. w prowincji Ghazni. Ukończył dziennikarstwo i komunikację na Uniwersytecie Kabulskim. Pisał dla mediów ogólnokrajowych, zajmując się tematami politycznymi, społecznymi i śledczymi. W ostatnim czasie pracował w dzienniku „Subhe Kabul”. W 2020 r. został uznany przez Afgańskie Centrum Dziennikarzy za jednego z pięciu najlepszych dziennikarzy w kraju. Był także współpracownikiem „Tygodnika Powszechnego”: w minionych latach towarzyszył autorom „TP”, Pawłowi Pieniążkowi i Agnieszce Pikulickiej-Wilczewskiej, podczas ich podróży po Afganistanie, był też współautorem tekstów Pawła Pieniążka.

MASOOMA SULTANI urodziła się w 1996 r. w prowincji Wardak. Ukończyła dziennikarstwo na Uniwersytecie w Kabulu. Pracowała w mediach ogólnokrajowych, jak również w organizacjach działających na rzecz praw afgańskich dziennikarzy, a szczególnie dziennikarek, jak Afghan Journalists Safety Committee (Afgański Komitet ds. Bezpieczeństwa Dziennikarzy). Była także aktywistką na rzecz praw kobiet. W latach 2019-2021 zajmowała się monitoringiem mediów dla amerykańskiej Hoplite Group.

KIANUSH SHAHIR syn Alishera i Masoomy, urodził się 21 marca 2021 r.


DOŁĄCZ DO ZBIÓRKI POD ADRESEM powszech.net/pomagam >>>

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego". Relacjonował wydarzenia m.in. z Afganistanu, Górskiego Karabachu, Iraku, Syrii i Ukrainy. Autor książek „Po kalifacie. Nowa wojna w Syrii", „Wojna, która nas zmieniła" i „Pozdrowienia z Noworosji".… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 37/2021