Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Pamiętacie „Masz wiadomość” z Meg Ryan i Tomem Hanksem w rolach głównych? Albo „Notting Hill” z Julią Roberts i Hugh Grantem? O ile lata 90. były dekadą szczęśliwie kończących się (ślubem) komedii romantycznych, dziś w kinie albo streamingu rzadko trafimy na porządny romans z happy endem. Częściej obejrzymy melodramat, którego tematem będzie rozwód albo rozstanie i próba ułożenia sobie życia na nowo, w pojedynkę.
Popularne produkcje takie jak „The Affair” (2014-2019), „Status związku” (2019), „Historia małżeńska” (2019), „Sceny z życia małżeńskiego” (2021), „Rozterki Fleishmana” (2022), „Czas na rozwód” (2023) albo dokumentalne „Kim i Kanye: Wielkie rozstanie” czy „Depp kontra Heard” (oba z 2023 roku) opowiadają o burzliwych perypetiach związanych z rozpadem związku i podziałem majątku oraz walce o opiekę nad dziećmi. Jakiś czas temu badający ten fenomen profesor prawa z kalifornijskiego uniwersytetu w Santa Clara – Michael Asimow – zaproponował dla nich osobną kategorię „melodramatów rozwodowych”.
Czym się charakteryzują? Przede wszystkim powracają do romantycznych, dziewiętnastowiecznych wzorców, wedle których miłość nie ma nic wspólnego ze szczęściem, jest raczej siłą prowadzącą do naszej zguby lub szaleństwa. Zupełnie taką jak ta, o której śpiewa w utworze otwierającym najnowszy album „Tortured Poets Department” Taylor Swift: „Kocham cię, to rujnuje mi życie” („Fortnight”).
Tematem najnowszego albumu Swift jest złamane serce. To album o zerwaniach i towarzyszącej im frustracji, złości, rozczarowaniu, a nawet pragnieniu zemsty. Tłem – jak rozpisują się od kilku dni amerykańskie media – jest sześcioletni związek artystki z brytyjskim aktorem Joe Alwynem oraz krótki romans z Mattym Healym, liderem zespołu rockowego The 1975.
Dziewiętnastowieczni poeci oddzielali miłość od szczęścia i planów ułożenia sobie życia. Miłość romantyczna była nie tylko przeżyciem emocjonalnym i psychologicznym – ale też szczególnego rodzaju znakiem, który pozwalał rozpoznać się prawdziwym artystom. Taylor idzie właśnie tym tropem, nawet jeśli kokietuje, że nie chce się porównywać z innymi poetami, będącymi jednocześnie legendami rocka („Nie jesteś Dylanem Thomasem, ja nie uważam się za Patti Smith, a to nie jest Hotel Chelsea”, słyszymy w jednym z utworów „Tortured Poets Department”).
Krótko mówiąc: „Tortured Poets Department” to pikantna i pełna intymnych szczegółów narracja rozwodowa, choć – jak to u Swift – muzycznie rozegrana na chłodno. Artystka pozostaje wierna sprawdzonej formule trzymania emocji w ryzach, mimo że krytyka tu i tam kręci nosem, uznając album za dość monotonny. Dziwne, bo ta monotonia jest przecież dla Swift bardzo charakterystyczna – bez względu na odniesione rany od wydanego w 2014 r. albumu „1989” artystka pozostaje cool.
Socjologowie powiedzieliby może, że dominujący dziś trend melodramatów rozwodowych wynika z faktu, iż statystycznie żyjemy coraz dłużej i nie widzimy powodów, dla których mielibyśmy tkwić w związkach blokujących nasz rozwój osobisty. Co ciekawe, we współczesnym podejściu do relacji i romansu wygrywa ten sam dyktat indywidualizmu, który obserwujemy właśnie na scenie pop – od wielu lat nie ma tu miejsca na duety czy zespoły, na listach przebojów królują soliści, tacy jak Taylor Swift.