Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Ostatnio, szukając czegoś zupełnie innego, natrafiłam na zdjęcia niedawno zmarłej artystki Margaret Raspé, dokumentujące jej performance z 1990 roku „Woda nie jest już wodą”. Odwiedzała wtedy Polskę i Włochy, by zobaczyć rzeki zanieczyszczone przez przemysł, wówczas lekceważący zagrożenia dla środowiska. Kto pamięta kadry ze słynnej „Czerwonej pustyni” Antonioniego, ten wie, jak przerażająco, a zarazem malowniczo wyglądał taki krajobraz. W Polsce Raspé zanurzyła się w Bzurze, która od ścieków z fabryki zmieniała regularnie kolor – zależnie od tego, jaki produkowano akurat barwnik. Przez to jej ubranie po wyjściu z wody przypominało fartuch używany w pracowni malarskiej.
Było to przedsięwzięcie zapewne dość ryzykowne dla zdrowia, ale nie chodziło o ryzykancki gest. Performance bywa, owszem, sztuką hermetyczną i nieprzystępną dla kogoś, kto nie uczestniczy w samym wydarzeniu (stąd opinia, że to niezrozumiałe dla tzw. zwyczajnego zjadacza chleba), jednak w tych zdjęciach, zapisujących ulotne wydarzenie, odkryłam coś hipnotyzującego. Raspé poruszała się jak przedwojenna awangardowa tancerka, a do tego weszła do rzeki w berecie. Ten beret był szczególnie pomysłowy. Tkwiła w tym jakaś przyciągająca zagadka. Oczywiście na próbę przełączyłam sobie tryb myślenia na świadomie ignorancki: „jakaś baba wchodzi w berecie do zatrutej rzeki, po co?”, lecz nawet wtedy miałam ochotę prowadzić śledztwo, dowiadywać się, jaka historia stała za tym wydarzeniem.
Tak powstała przestrzeń do namysłu. Bezwiednie weszłam w tok myślenia artystki. Po co, dlaczego, jak coś robimy – to właśnie, jak się okazało, znajdowało się w centrum jej zainteresowań. W latach 70. zbudowała samoróbkowy prototyp małej kamery na kask, podobnej do tych stosowanych dzisiaj w sporcie. Tyle że zamiast wyczynów rejestrowała nią zwykłe, nudne czynności, takie jak mycie naczyń. Pochłonięty powtarzalnymi, automatycznymi czynnościami człowiek sam zmieniał się w działający bezrefleksyjnie automat, jednak oko kamery pozwalało przyjrzeć się temu z dystansu i zyskać właśnie przestrzeń do namysłu. Chodziło o to, żeby nie dać się zautomatyzować całkowicie, lecz móc obserwować proces, w którym samemu się uczestniczy (jeśli czytelnikom wydaje się to nieco podobne do myśli Jolanty Brach-Czainy, to wydaje mi się, że to słuszny trop).
Dla Margaret Raspé filmowanie błahej surówki życia stało się ratunkiem przed bezmyślnym działaniem, dało jej miejsce na własne myśli. Jak na ironię, dzisiaj rejestrowanie obrazu częściowo dołączyło do tych odruchowych, bezrefleksyjnych działań, którymi czuła się wtedy przyduszona. W końcu produkujemy niesamowite ilości obrazów i nagrań wideo każdego dnia, czasem odruchowo kojarząc jakąś czynność ze zrobieniem jej zdjęcia. Niekoniecznie jestem temu wroga, bo smutne jest uświadomienie sobie, jak wiele ze świata – i ze spraw ważnych, i błahych – umyka bez żadnej dokumentacji, bez wspomnienia.
Może zdjęcia Raspé z 1990 r. to jedyne wizualne świadectwo tego, co działo się z Bzurą, w jakim stanie były ówczesne rzeki. Ale też przypadkowe zetknięcie z zapisem pewnego krótkiego wydarzenia pod Łodzią przyjemnie odświeżyło w mojej głowie obecne tam od dawna przekonanie, jakie korzyści można mieć ze sztuki. Od chwili odnalezienia tych zdjęć, czyli już kilka dobrych dni, w mojej głowie płynie nieustannie rzeka swobodnych skojarzeń, sprowokowanych przez obrazy i stojące za nimi historie. Każdy zjadacz chleba – a ja np. bardzo lubię chleb – może skorzystać z obejrzanego dzieła (które nawet nie musi nam się podobać), żeby posłużyć się nim jak Margaret Raspé swoim kaskiem z kamerą Super-8. Takie spotkanie wycina między nami a naszymi automatycznymi, odruchowymi czynnościami, skojarzeniami, wnioskami mały pasek, w którym może popłynąć mały, niezależny strumyk. Oczywiście nie wszystko musi być po coś czy dla czegoś, ale w świecie, w którym najchętniej przerobiono by wszystkie nasze myśli i działania na rentowny strumień policzalnych danych, postulat obrony przed przemianą w automat wydaje mi się wcale nie mniej ważny niż kiedyś.