Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Nauczyciele dostali podwyżki i… totalnie nietrafione rozporządzenie zwane „zakazem prac domowych”. Ideą zadań jest utrwalanie zdobytej podczas lekcji wiedzy i kształtowanie umiejętności jej stosowania. Nie wystarczy poznanie wzoru na pole trójkąta i zrobienie na lekcji dwóch zadań, żeby napisać sprawdzian z geometrii. Nie wystarczy poznać części mowy na lekcji, by odróżniać przymiotnik od przysłówka. Bardzo trudno jest też zmotywować jedenasto- czy czternastolatka do czegoś, czego przecież nie musi robić. Często nie można też liczyć na rodziców, bo właśnie zdjęto z nich obowiązek udziału w edukacji dziecka – teraz to szkoła ma nauczyć, a nie tylko uczyć.
Ideą przewodnią rzeczonego rozporządzenia było danie uczniom czasu na realizowanie swoich zainteresowań i pasji. Może zabrzmię jak zgorzkniały belfer, ale u większości uczniów ta pasja to siedzenie z telefonem w ręku (bo już nawet nie przed komputerem). Młodszym dzieciakom możemy zadawać i oceniać prace domowe z zakresu małej motoryki – czyli tzw. szlaczki, no, może literki do przepisywania. Ale już treningu czytania – nie! Nauczenia się wiersza na pamięć – nie! Nauczenia się słówek z języka obcego – nie!
Będziemy teraz kombinować, jak tu „zadać”, żeby „nie zadać”, albo jak zmobilizować ucznia do odrobienia nieobowiązkowej, nieocenianej pracy domowej. Mamy różne pomysły: zadanie jest nieobowiązkowe, ale mogę wziąć do tablicy i prosić o rozwiązanie tego samego zadania – i już wtedy ocenić. Brutalne? Tak.
My lubimy naszych uczniów, szanujemy ich, a to rozporządzenie niejako zmusza nas do manipulacji dla ich dobra. Nie brzmi to miło i nie taka jest nasza rola.
Ewa