Junus wraca do domu

Dla kraju, w którym od 40 lat trwa wojna, a ponad połowa społeczeństwa żyje w biedzie, COVID-19 jest zagrożeniem, które szybko może wymknąć się spod kontroli.
z Heratu i Kabulu (Afganistan)

30.03.2020

Czyta się kilka minut

17-letni Junus wyjechał do Iranu rok temu w poszukiwaniu lepszego życia. Teraz wrócił z obawy przed epidemią. Herat, 19 marca 2020 r. / FOT. PAWEŁ PIENIĄŻEK / PAWEŁ PIENIĄŻEK
17-letni Junus wyjechał do Iranu rok temu w poszukiwaniu lepszego życia. Teraz wrócił z obawy przed epidemią. Herat, 19 marca 2020 r. / FOT. PAWEŁ PIENIĄŻEK / PAWEŁ PIENIĄŻEK

Tym razem zagrożenie nie idzie od północy, jak kiedyś wojska sowieckie, ani od wschodu, jak talibowie przenikający z Pakistanu. Problemem jest granica zachodnia.

Od momentu, gdy epidemia wybuchła w sąsiednim Iranie, afgańscy uchodźcy i migranci masowo uciekają z tego kraju. Jest ich tam aż dwa miliony: to ludzie, którzy kiedyś uciekli do Iranu przed afgańską „wojną czterdziestoletnią”, niektórzy nawet bardzo dawno temu.

Na granicy irańsko-afgańskiej od wielu dni ustawiają się tłumy, zwykle z niedużymi torbami, plecakami lub workami. Ostatnio – poza kilkoma dniami przerwy z powodu Naurozu, perskiego Nowego Roku – codziennie granicę przekracza od 9 do 16 tys. osób. To kilkukrotnie więcej niż w ubiegłych latach. Łącznie w ciągu dwóch tygodni do Afganistanu wróciło co najmniej 80 tys. ludzi. Koordynator reagowania kryzysowego Międzynarodowej Organizacji ds. Migracji Nick Bishop mówi mi, że od 2007 r., gdy organizacja monitoruje sytuację na granicy, jest to rekordowa liczba w tak krótkim czasie.


CZYTAJ TAKŻE

WOJCIECH JAGIELSKI w cyklu STRONA ŚWIATA: Tegoroczny Nouruz, perski Nowy Rok, jest inny niż zwykle. Zamiast radości i nadziei towarzyszy mu żałoba i trwoga. Nic dziwnego – przypadł w czas zarazy, która boleśnie dotknęła Iran i wszystkich jego sąsiadów.


Widmo kolejnego dramatu

Jednym z wracających do Afganistanu jest 20-letni Mobarak Szach. W Iranie mieszkał przez rok wraz z żoną, tam urodziło się ich dziecko. Szach mówi, że pracował jako śmieciarz w Teheranie, jednak o pracę było coraz trudniej. Iran zmaga się z problemami gospodarczymi, które tylko pogłębia szerząca się szybko epidemia. To właśnie lęk przed infekcją i narastające trudności, by zarobić na utrzymanie, spowodowały, że postanowili wyjechać. – Wszyscy Afgańczycy, którzy wracają w ostatnich dniach, boją się koronawirusa i braku pracy – mówi mi Szach.

Ten narastający ruch migracyjny z Iranu, który jest jednym z najbardziej dotkniętych pandemią krajów na świecie, powoduje, że utrzymanie w Afganistanie sytuacji pod kontrolą staje się praktycznie niemożliwe.

Epidemia bardzo łatwo może rozprzestrzenić się po kraju, w którym wojna – pod postacią kolejnych jej etapów – trwa już od ponad 40 lat, i w którym bieda dotyka przynajmniej 55 proc. społeczeństwa. Ponadto znaczna część państwa pozostaje poza kontrolą władz centralnych – na tych terenach rządzą talibowie. Dlatego wielu Afgańczyków boi się, że epidemia szybko stanie się kolejnym już, trudnym do zażegnania dramatem.

Wirusowa linia frontu

400-tysięczny Herat w zachodniej części kraju to jedno ze spokojniejszych afgańskich miast. Rzadko dochodzi tu do zamachów czy zbrojnych incydentów.

Jednak dziś Herat stopniowo zamiera. Ulice pustoszeją, sprzedawcy kręcą się bez zajęcia, restauracje wydają dania tylko na wynos. Szkoły zostały zamknięte już ponad miesiąc temu, znacznie wcześniej niż w pozostałych częściach kraju. Lekcje i zajęcia są prowadzone online i poprzez telewizję. Zabroniono także zgromadzeń, a do pracy przychodzą tylko ci urzędnicy, którzy są niezbędni. Ostatecznie ograniczono poruszanie się po ulicach. Nauroz, jedna z ulubionych okazji do pikników, przeszedł bez echa. W Heracie, a później w całym Afganistanie, koronawirus stał się tematem numer jeden.

Większość z 84 przypadków zachorowań na COVID-19 (w tym dwa zgony), wykrytych do połowy ubiegłego tygodnia, odnotowano właśnie w Heracie lub wśród osób, które przechodziły z Iranu przez Herat. – Jesteśmy linią frontu – mówi mi gubernator prowincji Herat, Abdul Kajum Rahimi. – Sytuacja nie jest pod kontrolą ani w Afganistanie, ani w Iranie. Zresztą tak jak w wielu innych krajach na świecie.

Niska liczba wykrytych przypadków wynika przede wszystkim z braku testów. – Jeśli zwiększymy ich liczbę, wykryjemy dużo wyższą liczbę zachorowań – twierdzi Rahimi.

Testy były wysyłane na badanie aż do Kabulu, a czasami za granicę, więc na potwierdzenie choroby trzeba było czekać dniami. Dopiero 21 marca Herat otworzył własne laboratorium. Jednak na razie jest ono w stanie analizować tylko 25 próbek dziennie, co jest kroplą w morzu potrzeb.

W cieniu Iranu

Przechodzący przez granicę mają sprawdzaną temperaturę, ale pomiary są często niedokładne, więc jeśli dana osoba nie ma widocznych symptomów, bez problemu może wrócić do domu.

Na podstawie szacunków dokonanych przez lokalnych urzędników gubernator Rahimi zakłada, że ponad 40 proc. wracających z Iranu może być zakażonych. Jednak znaczna część z nich nie ma objawów i w efekcie roznosi wirusa dalej, po swoich wioskach i miastach. – Mogą zarazić cały Afganistan – mówi gubernator.

Jego obawa jest uzasadniona, bo epidemia mocno uderzyła w Iran. W połowie ubiegłego tygodnia odnotowano tam ponad 25 tys. zachorowań i ponad 2 tys. zgonów. Powszechne są jednak podejrzenia, że prawdziwa skala problemu jest zaniżana przez Teheran.

Dlatego gubernator Rahimi uważa, że prawdziwy kryzys epidemiczny niedługo czeka także Afganistan.

Dezinformacja w służbie wirusa

Także zastępca dyrektora Afgańskiej Jednostki Badawczej i Ewaluacyjnej Niszank Motwani twierdzi, że sytuacja w kraju wkrótce będzie „posępna”. Władze mu w tym wtórują. We wtorek, 24 marca, podczas konferencji prasowej w Kabulu minister zdrowia Ferozuddin Feroz mówił, że jeśli nie zostaną podjęte środki zapobiegawcze, jak ograniczenie swobodnego przemieszczania się w Heracie, może sprawdzić się najgorszy scenariusz. Zakłada on, że 16 mln ludzi, czyli niemal połowa obywateli Afganistanu, zostanie zarażonych, a ponad 100 tys. umrze.

Władze liczą, że czarny scenariusz się nie sprawdzi. Jednak nawet urzędnicy administracji państwowej przyznają w nieoficjalnych rozmowach, że skoro Niemcy obawiają się infekcji na poziomie 60-70 proc. populacji, to w Afganistanie będzie to na pewno 100 procent.

Niszank Motwani wymienia dwa problemy, które jego zdaniem utrudnią afgańskim władzom przeciwdziałanie rozprzestrzenianiu się wirusa: – Prawdopodobnie największym wyzwaniem jest przekonanie Afgańczyków, by sami zgłaszali się do lekarzy, jeśli zobaczą u siebie jakieś symptomy – mówi.

Jest wiele powodów, dla których nie chcą tego robić. Jednym z nich jest obawa przed kwarantanną, która pozbawi ich szans na zarobek i utrzymanie rodziny. Ponadto często boją się, że nie będą w stanie ponieść kosztów leczenia (władze deklarują, że osoby chore na COVID-19 będą leczone bezpłatnie, ale informacje docierają dalece nie do wszystkich). Powszechny w Afganistanie jest też brak zaufania do instytucji publicznych, w tym służby zdrowia, jej zdolności do poradzenia sobie z wirusem i z dużą liczbą pacjentów. Z tego powodu – zakłada Motwani – władze długo nie będą w stanie określić skali epidemii.

Kolejny powód to wiedza dotycząca tego, czym jest wirus, jak go zwalczać i jak dociera on do kraju. – Jest dużo dezinformacji. Wzmacnia ją wysoki poziom analfabetyzmu w społeczeństwie. To powoduje, że często trudno odróżnić, co jest wiarygodne, a co jest czystą fikcją – przyznaje Motwani.

Efektem tego jest stygmatyzacja osób chorych czy nawet podejrzanych o infekcję. To też powoduje, że na powracających z Iranu patrzy się nieufnie. Wielu Afgańczyków boi się, że tamci roznoszą chorobę, więc najlepiej, aby wyjechali z ich okolicy.

Walczymy, jak możemy

Podobnie jak wielu innych, którzy nie mają pieniędzy, Mobarak Szach skorzystał z centrum tranzytowego, gdzie może pozostać przez 24 godziny. Jest tu miejsce dla 500-550 osób. Wsparcie otrzymują najbardziej potrzebujący, reszta radzi sobie sama. Jawid Nadim, przedstawiciel ministerstwa ds. uchodźców i repatriacji w Heracie, przekonuje, że nie zdarza się, by ktoś został na ulicy, bo może liczyć na pomoc rodziny lub przyjaciół.

Centrum tranzytowe jest zarządzane przez państwo, ale działają w nim także różne organizacje humanitarne, jak Międzynarodowa Organizacja ds. Migracji czy Biuro Wysokiego Komisarza ONZ ds. Uchodźców.

Jawid Nadim chodzi w masce i rękawiczkach ochronnych. Odpowiada m.in. za obóz tranzytowy. W ostatnich dniach spędzał czas głównie na granicy z Iranem. – Sytuacja jest tam bardzo trudna – przyznaje. – Pracujemy po 20 godzin na dobę.

Wraz z pracownikami organizacji humanitarnych udzielają pomocy Afgańczykom przybyłym do kraju. Najpierw ich rejestrują, a informacje o nich przekazują do ministerstwa zdrowia publicznego. Prowadzą także kampanię informacyjną o tym, jak przejść kwarantannę, podają informacje, do kogo się zwracać, jeśli ktoś poczuje się źle. Podkreślają, że wszystko jest bezpłatne. Jednak gdy powracający z Iranu znajdzie się w domu, już nikt go nie sprawdza.


CZYTAJ WIĘCEJ:


Ponieważ Afgańczycy od lat wracają do kraju z Iranu, są już wypracowane procedury. Najbardziej potrzebujący dostają posiłek na granicy. Przygotowane autobusy zabierają ich do centrum tranzytowego. Tutaj są sprawdzani przez lekarzy, a w razie ciężkiego stanu są przewożeni karetką do szpitala. W centrum mogą także spędzić noc w jednym z pokoi. Otrzymują niedużą kwotę na zakup żywności – zależnie od tego, jak długą drogę mają do przejechania. Następnego dnia są wysyłani do domu. Wracający, często po długich latach nieobecności, po zarejestrowaniu się w miejscowym oddziale ministerstwa ds. uchodźców i repatriacji otrzymują dalszą pomoc.

To wszystko są środki, które mają rozwiązać stary problem: poprawić zwykle trudną sytuację ekonomiczną tych, którzy przyjeżdżają z powrotem do kraju. Wciąż nie ma jednak konkretnych pomysłów, jak zapobiec rozprzestrzenianiu się wirusa. – Mamy puste ręce, walczymy jak możemy – stwierdza Nadim. – Daj Boże, by wszystko było dobrze.

Pomoc zagrożona

Tymczasem sytuacja staje się coraz bardziej skomplikowana. Organizacje pomocowe próbują przyciągnąć uwagę opinii publicznej, ale z pandemią walczy znaczna część świata.

– Pomoc humanitarna staje się wyzwaniem, gdy twoją główną obawą jest zdrowie twoich pracowników. Jeśli zaczną chorować, to jak mielibyśmy kontynuować nasze działania? – zauważa Nick Bishop z Międzynarodowej Organizacji ds. Migracji.

Bishop mówi, że organizacje pomocowe rozważają już ewakuację pracowników zagranicznych, a także częściowe lub całkowite zaprzestanie działań. Przyznaje, że ich organizacja zmieniła sposób funkcjonowania: korzystają z pracowników, którzy są niezbędni, oraz prowadzą kampanię uświadamiającą nie tylko wśród powracających do Afganistanu, ale też wśród własnego personelu, aby pracownicy wiedzieli, że ich bezpieczeństwo jest traktowane poważnie.

Bishop dodaje, że na bieżąco oceniają ryzyko i w razie gwałtownego rozprzestrzenienia się koronawirusa będą brali pod uwagę zawieszenie w ogóle programu pomocy dla Afgańczyków, którzy wracają z Iranu.

Na własnej ziemi

Do centrum tranzytowego przyjeżdżam, gdy akurat jest trochę spokojniej. Część z tych, którzy spędzili tu ostatnią noc, już wyjechała, a kolejna grupa dopiero zmierzała znad granicy. W centrum było może 50 osób. Szeregowe domy ciągnęły się w rzędach, rozdzielone przez ławki i place usypane z kamyków, a także zadbane trawniki.

W jednym z domów wraz z kolegą na dobę zatrzymał się 17-letni Junus. Podobnie jak Szach, Junus przybył z Teheranu, gdzie spędził rok. Wcześniej do emigracji z prowincji Farjab w północnym Afganistanie zmusił go brak pracy. Rodzice zachęcali go do tego, bo – jak mówili – w domu nie było dla niego przyszłości. Junus wyjechał więc jako jedyny z ósemki rodzeństwa. Przekraczał irańską granicę w 12-osobowej grupie. Tylko Junusowi i jego przyjacielowi udało się ominąć straż graniczną. W Iranie miał zacząć lepsze życie: został elektrykiem. Mówił mi, że to ciężka praca, a na dowód pokazywał ręce z bąblami od poparzeń.

– Gdy pojawił się COVID-19, wszystkie prace wstrzymano – wspominał teraz Junus. – W Teheranie zamknęło się wiele firm i koszty życia wzrosły. Jeśli nie ma się ważnego powodu, aby wyjść, to trzeba siedzieć w domu.

Opowiadał, że wraz z przyjacielem zebrali się (nie mieli praktycznie żadnych rzeczy) i ruszyli w stronę granicy afgańskiej. Dotarli tam nocą, nie mieli pieniędzy, byli głodni. Spali pod gołym niebem.

Po roku na obczyźnie Junus wraca więc do domu z niczym i bez pomysłu, co robić dalej – w Afganistanie jest wysokie bezrobocie. A teraz jeszcze epidemia…

Junus cieszy się jednak, że wraca do domu. – Jeśli mam umrzeć – mówi – to nie chcę w obcym kraju. © Współpraca: AREF KARIMI, ALISZER SZAHIR

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego". Relacjonował wydarzenia m.in. z Afganistanu, Górskiego Karabachu, Iraku, Syrii i Ukrainy. Autor książek „Po kalifacie. Nowa wojna w Syrii", „Wojna, która nas zmieniła" i „Pozdrowienia z Noworosji".… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 14/2020